Z Bartłomiejem Wróblewskim, zdobywcą Korony Ziemi, który postanowił zdobyć kolejny „szczyt” – poselski mandat, m.in. o głośnym filmie „Everest” rozmawia Aleksandra Rybińsk
Do polskich kin trafił film „Everest” opowiadający historię jednej z najbardziej tragicznych w skutkach ekspedycji na najwyższy szczyt świata. Przedstawieni w nim wspinacze nie są odkrywcami jak Sir Edmund Hillary, nie kieruje też nimi żadna świetlista idea. Ryzykują życie, aby zaspokoić głód sportowej rywalizacji lub adrenaliny. Płacą komercyjnym firmom ekspedycyjnym dziesiątki tysięcy dolarów w zamian za „przygodę życia”. Zdobył pan najwyższe szczyty wszystkich kontynentów, w tym Mount Everest. Zgadza się pan z przesłaniem filmu?
Bartłomiej Wróblewski: Uważam, że film jest poruszający i dość dobrze opisuje warunki i kontekst wspinaczki wysokogórskiej. To nie dotyczy tylko Mount Everestu, ale większości ośmiotysięczników. Niemniej wypadki śmiertelne towarzyszą wyprawom na Everest od pierwszych ekspedycji w latach 20. XX w. Od tego czasu zginęło tam ponad 300 osób. W większości nie byli to amatorzy, tylko doświadczeni wspinacze. Większość osób, które giną na Evereście, to doświadczeni alpiniści. Tym, co się zmieniło od czasów Sir Edmunda Hillary’ego, jest to, że dziś o wiele lepiej znamy Everest i inne góry wysokie, mamy większą wiedzę o tym, jak organizm ludzki reaguje na dużych wysokościach, sprawniej umiemy organizować wyprawy wysokogórskie, dysponujemy precyzyjniejszymi prognozami pogody i lepszym sprzętem. Te wszystkie zmiany powodują, że zdobycie ośmiotysięczników, nie tylko Everestu, jest dziś – obiektywnie rzecz biorąc - łatwiejsze niż kiedyś.
Wspinał się pan na Mount Everest aż trzy razy. Jaka motywacja panem kierowała? George Mallory, jeden z najwybitniejszych alpinistów ery międzywojennej, zapytany, dlaczego chce zdobyć akurat ten szczyt, odparł poirytowany: „bo jest”…
Od czasów, gdy w liceum byłem w harcerstwie, wędrowałem po górach. Od końca liceum podróżowałem też po Polsce, a od początku studiów po świecie. Zawsze elementem tych podróży były wędrówki górskie, czasem także wspinaczkowe. W 1998 r. wraz z kolegą Piotrem Słomskim wybraliśmy się na dwumiesięczną wyprawę dookoła Morza Czarnego. Udało się nam wówczas wejść na Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu. Początkowo, wspinaczka na najwyższe szczyty była dla mnie po prostu elementem podróży, poznawania świata. Osiem lat temu po samotnym wejściu na Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej, a jest to szczyt siedmiotysięczny, zobaczyłem, że jestem na tyle silny psychicznie i fizycznie, by z odpowiednim wsparciem wejść na Mount Everest, a tym samym zdobyć także Koronę Ziemi. Drugim takim momentem przełomowym było zdobycie najwyższego szczytu Ameryki Północnej - Mount McKinley. To szczyt, który wymaga dobrego przygotowania, także kondycyjnego i samodzielności. Wspinałem się wtedy w zespole dwuosobowym z kolegą z Ostrowa, Mariuszem Szczuraszkiem. Everest był dla mnie ostatnią górą Korony Ziemi i byłoby nieelegancko zakończyć tę przygodę bez jego zdobycia. Korona Ziemi była dla mnie przygodą i ważnym doświadczeniem, nigdy jednak nie traktowałem tego technokratycznie – jak to się dziś mówi – w kategoriach „projektu”. Niemniej, ponieważ raz zabrakło jedynie 1000 metrów, a w kolejnym roku zaledwie 500 metrów, nie chciałem odpuścić. Byłem zresztą przekonany, że wejdę na szczyt Everestu za pierwszym razem. Tą pierwszą wyprawę odbyłem w 2012 r., wspinałem się od strony północnej, w niewielkim dwuosobowym zespole. Było to dla mnie trudnym doświadczeniem, bo Everest jak wszystkie ośmiotysięczniki ma swoją specyfikę.
Jest potwornie zimno, brakuje tlenu, a pogoda może się w każdej załamać?
Nie tylko. Dziewięć kilometrów w pionie to bardzo dużo. Większość wcześniejszych wypraw odbyłem samotnie bądź z jednym partnerem. Tymczasem Everest wymaga wysiłku zespołowego. Jest bardzo trudno wejść na ten szczyt w pojedynkę czy w małym zespole. Jest i bezpieczniej i łatwiej, gdy wysiłek rozkłada się na więcej osób. Na przykład bardzo ważną osobą w czasie takich wypraw, jak dziwnie to nie zabrzmi, jest kucharz. Ja patrzyłem na to początkowo z perspektywy polskiego podróżnika i wspinacza, który „za sto dolarów” przejechał cały świat. Byłem przekonany, że zawsze i wszędzie sobie poradzę. Na wyprawach himalajskich ważnym elementem jest jednak czas. Jeśli wyprawa trwa tydzień, jesteśmy w stanie wytrzymać niezależnie od warunków. Możemy gorzej jeść, spać, działać w stresie, ale przez dwa miesiące byłoby to trudne. A ten najtrudniejszy czas wspinaczki, gdy wchodzimy powyżej granicy ośmiu tysięcy metrów, ma właśnie miejsce po niemal dwóch miesiącach wyprawy. Podstawowym zadaniem na ośmiotysięcznikach jest więc wytrzymać wielotygodniowy okres aklimatyzacji i być w dobrej fizycznej i psychicznej kondycji, by móc w ciągu ostatniego tygodnia podjąć próbę wejścia na szczyt. W pierwszych wyprawach na Everest brało udział nawet 900 osób. A usiłowały wejść bądź wchodziły na sam szczyt zaledwie dwie. Olbrzymi zespół pracował na sukces kilku osób. Dziś ekspedycje są dużo mniejsze, ale wciąż są niezbędne.
- Puryści wzdrygają się na samą myśl o alpinistach wspinających się na Everest z aparatami tlenowymi i przy wsparciu szerpów, którzy wcześniej mocują liny poręczowe aż po sam szczyt. Reinhold Messner i wielu innych alpinistów dotarło na szczyt Everestu, wspinając się solo, bez dodatkowego tlenu i umocowanych lin. I tak, zdaniem purystów, powinno się to robić. Inaczej to nie wspinaczka wysokogórska. To przesada?
– Nie było ich wielu. Praktycznie wyłącznie Reinhold Messner. Jest on zresztą jednym z najwybitniejszych wspinaczy w historii i nie ma sensu porównywać się do niego. Nie każdy jest Messnerem czy Kukuczką, ale to nie powinno być przeszkodą w uprawianiu alpinizmu. Bo czy srebru ujmuje coś, że nie jest złotem? W czasie mojej pierwszej wyprawy na Everest pojawił się czynnik, którego nie potrafiłem początkowo właściwie ocenić, a to jest czynnik ludzki. Dotrzymywanie umów. To po części jest konsekwencją tej komercjalizacji pokazanej w filmie. Coś niedobrego dzieje się w relacjach między wspinaczami oraz między wspinaczami a szerpami. Nie ma co idealizować przeszłości. Niemniej kiedyś w górach ludzie chyba mogli na sobie w większym stopniu polegać. Obecnie nie zawsze tak jest. Konsekwencje są czasami poważne. Podczas mojej drugiej wyprawy na Everest, w 2013 r., zepsuła mi się maska tlenowa, a wcześniej się umawialiśmy się, że będzie zapasowa. Nie może zresztą być inaczej, bo maski na tych wysokościach psują się regularnie. W obozie czwartym na wysokości 7 900 metrów okazało się, że nie ma maski zapasowej, co spowodowało, że ostatecznie musiałem zawrócić. Zabrakło mi mniej więcej 500 metrów do szczytu. W czasie pierwszej wyprawy do szczytu brakowało nieco ponad 1000 metrów. Wówczas załamała się pogoda. W obu przypadkach zawiedli jednak tak naprawdę ludzie. Tym razem ktoś zapomniał sprawdzić aktualizację prognozy pogody i wyszliśmy atakować szczyt, nie wiedząc, że ma się pogorszyć. W 2014 r., 25 maja, w czasie trzeciej wyprawy dotarłem na szczyt. Atak szczytowy trwał 22 godziny. Było ciężko, ale było warto.
- Magia wejścia. Doświadczył pan „gorączki szczytowej”, o której mówi wielu alpinistów?
– Everest uczył mnie pokory. Byłem przekonany, że wejdę za pierwszym podejściem, ale jak się okazało, mimo dobrego przygotowania i samozaparcia, musiałem podchodzić do szczytu trzykrotnie. Do każdej wyprawy przygotowywałem się przez sześć miesięcy, każda trwała dwa miesiące, więc poświęciłem temu w sumie kilka lat swojego życia. Na dodatek mój kolega zginął podczas wyprawy w 2012 r. To był Bawarczyk Ralf Arnold. Nie byliśmy partnerami wspinaczkowymi, ale zaprzyjaźniliśmy się, bo przez miesiąc żyliśmy namiot w namiot. Był bardziej doświadczony, lepiej przygotowany i silniejszy niż ja. Na wysokości 7 700 m postanowił, mimo pogarszającej się pogody wspinać się dalej, podczas gdy ja zawróciłem. Dla mnie zdobycie szczytu nie było bowiem celem samym w sobie. Góry nigdy nie były dla mnie sportem, ale czymś ważnym w życiu, czasami odgrywającym rolę może wręcz metafizyczną. Dla uczciwości należy jednak dodać, że nie ma wspinaczki wysokogórskiej bez ryzyka. Powinno ono jednak być kontrolowane. Jest grupa ludzi, którzy wchodzą na ośmiotysięczniki, bo potrzebują wyzwania, potwierdzenia swojej wartości i wypełnienia pustki w życiu. Ale i to nie dotyczy przecież tylko gór, ale wszystkich sportów ekstremalnych.
- Teraz zamiast na najwyższe szyty Himalajów postanowił pan wspiąć się, parafrazując, na szczyty władzy. Kandyduje pan z listy PiS-u w Poznaniu do Sejmu. Co jest trudniejsze: wspinaczka wysokogórska czy kampania wyborcza?
– Moja kampania ma charakter obywatelski. Wcześniej kierowałem kampanią Andrzeja Dudy w powiecie poznańskim, ponieważ w marcu, dość nieoczekiwanie, zostałem szefem jednego z czterdziestu kilku okręgów Prawa i Sprawiedliwości w Polsce. Moją ambicją jest integracja ludzi w politykę, by nie był to wyścig tylko agencji reklamowych, którym politycy zlecają wykonanie określonych zadań. Wiele osób w naszym regionie, w powiecie poznańskim, jest zmęczonych monopartyjnymi rządami Platformy Obywatelskiej na wszystkich szczeblach władzy. Trzeba im jednak dać realną i poważną alternatywę. To nie jest może wspinaczka na Everest, ale jest to poważne wyzwanie. Podjąłem się go i zamierzam mu podołać. Przeciwności losu raczej mnie mobilizują, niż zniechęcają.
– A jakich wyzwań chce się pan podjąć gdy zostanie pan posłem?
– Jestem z wyksztalcenia prawnikiem-konstytucjonalistą i to powinno determinować moją aktywność w Sejmie. Jeśli będzie istnieć odpowiednia większość w Parlamencie i zapadnie taka decyzja polityczna, chciałbym uczestniczyć w pracach na rzecz zmiany konstytucji. Druga sfera to poprawa procesu legislacyjnego. Jak wiemy, jakość stanowionego prawa we wszystkich dziedzinach pozostawia wiele do życzenia. Trzecia sfera, która jest dla mnie istotna, to kwestie związane z uproszczeniem prawa podatkowego. Propaguję projekt stworzenia kodeksu podatkowego, ograniczenia liczby obciążeń podatkowych i ograniczenia regulacji w tym zakresie. Inspiruje mnie projekt niemieckiego profesora Paula Kirchhoffa. Stworzył on kilka lat temu modelowy kodeks, który liczy 250 artykułów. Jest kilka zalet tego projektu: jest to uproszczenie prawa podatkowego, ułatwienie prowadzenia działalności gospodarczej. Ten projekt ma także charakter prorodzinny i socjalny. Wspiera rodzinę i chroni najuboższych. Staram się ten projekt propagować i szukać przełożenia na polskie realia. Byłaby to rewolucja na miarę kodeksu napoleońskiego. Prawo podatkowe jest skomplikowane we wszystkich krajach rozwiniętych, to nie jest tylko specyfika polska. Ale Kirchhoff pokazał, że można to zmienić. Wspomnę jeszcze o jednej sferze, która jest dla mnie ważna. To polityka historyczna, a w niej w szczególności cztery odniesienia: nasze Powstanie Wielkopolskie i Powstanie Czerwca ’56, ze względów rodzinnych Wołyń oraz Żołnierze Wyklęci.