Trzysta tysięcy osób próbowało kupić bilety na finał Pucharu Polski, który w poniedziałek odbędzie się na Stadionie Narodowym w Warszawie. Nawet zakładając, że każda z nich zamierzała zapłacić tylko za jeden (co jest bardzo mało prawdopodobne), to zainteresowanie wydarzeniem należy uznać za gigantyczne. Po raz drugi z rzędu Lech Poznań zmierzy się z Legią.
To fenomen, bo przecież polska piłka klubowa absolutnie nie znajduje się w fazie rozkwitu. Rzeczywistym wymiarem jej wartości są występy naszych eksportowych drużyn, a więc przede wszystkim Lecha i Legii na arenie międzynarodowej. Postawienie tezy, że w mijającym sezonie zblamowały się one w europejskich rozgrywkach nie będzie żadną przesadą. Leją nas systematycznie wcale nie giganci futbolu, ale po prostu solidni średniacy, jak choćby szwajcarska Bazylea.
Ludzie jednak nie odwracają się od rodzimej piłki nożnej nawet w takim wydaniu. Owszem, kochamy Barcę, Real, Chelsea czy Bayern. Messiego, Ronaldo i innych, ale jednak zgodnie z zasadą koszuli bliższej ciału, łatwiej dopingować swoich. Ten warszawski finał jest znakomitą odpowiedzią na pytanie jaki potencjał ma futbol w Polsce. Boom na reprezentację nie jest niczym nowym, zawsze był zjawiskowy i bardziej można go było traktować jako miarę patriotyzmu niż zainteresowania piłką nożną jako taką. Ale rywalizacja drużyn klubowych z naszej przaśniej jak by nie było ligi? To co by się działo, gdyby te zespoły, które wystąpią w finale jeszcze do tego dobrze grały w piłkę?
Bo nikt nie będzie przekonywał, że finaliści prezentują takie umiejętności, że palce lizać. Legia, która teoretycznie pewnie zmierzała po mistrzostwo Polski na kilka kolejek przed końcem rundy finałowej dała się niemal dogonić Piastowi Gliwice. Czyli drużynie skleconej w dużej mierze z przeciętnych obcokrajowców, której przed sezonem dawano marne szanse na utrzymanie w lidze. Nie wspominając o tym, że dysponującej trzy razy mniejszym budżetem niż klub ze stolicy. Piłkarze Stanisława Czerczesowa przegrali w mijającym tygodniu z kretesem z Zagłębiem Lubin. A samemu Rosjaninowi, który kreowany jest na niezykle charyzmatycznego, puszczają nerwy. Zaczyna pouczać dziennikarzy i próbuje wpłynąć na treść zadawanych pytań. Do tego wyraźnie sugeruje, że nie dostał od działaczy takich zawodników jakich sobie życzył (czyżby szukał już alibi?).
Lech na pewno nie lepszy. Co prawda poznaniacy po haniebnym początku rozgrywek, kiedy przegrywali ze wszystkimi, w końcu zmienili trenera i wdrapali się do tzw. grupy mistrzowskiej, ale w niej nie wygrali dotąd meczu. Fakt, że obecny wciąż mistrz Polski w tym sezonie dał się pokonać już piętnaście razy też poważnie podważa jego kwalifikacje.
Dziś nie ma to jednak znaczenia. Mecz o Puchar Polski to wydarzenie samo w sobie, wszystko inne idzie w zapomnienie. Tysiące poznaniaków ruszą do Warszawy specjalnymi pociągami. Legioniści przemaszerują na Narodowy przez pół miasta, a na stadionie będzie atomsfera jak podczas finału Ligi Mistrzów. Bez względu na wynik i walory czysto sportowe, warto się cieszyć, że udało się nam takie wydarzenie, trochę już o wymierze popkulturowym, wykreować.
Cezary Kowalski (Polsat Sport)