Dziesięć lat temu zmarł wielki Polak - Kazimierz Górski. Piłkarski trener, do którego sukcesów z reprezentacją Polski trudno się zbliżyć następcom (po medale na wielkich imprezach sięgali po nim tylko Antoni Piechniczek i Janusz Wójcik).
Jako młody reporter miałem okazję wiele razy rozmawiać z panem Kazimierzem, co zawsze było dla mnie wielkim wydarzeniem. Najczęściej wspominam tę pierwszą, kiedy nieżyjący już szef warszawskiego oddziału "Sportu" Grzegorz Stański wysłał mnie na turniej o Puchar Syrenki na stadion warszawskiego Drukarza. - I który z zawodników podoba się panu najbardziej? - zapytałem. - Wie pan, ja tak szczegółowo to się nie przyglądam. Tak sobie patrzyłem jak kopią chłopaczki, towarzysko. Zaraz idę do domu, na tramwaj - usłyszałem nieco zawiedziony. Trener widząc, że nie usatysfakcjonował reporterskiego młokosa, zatrzymał się jeszcze i rzucił: - No dobra, jak pan musisz, to pan napisz, że z tego z dychą to będą ludzie. Tak mi się "wydajiii" - dodał ze swoim słynnym lwowskim zaśpiewem.
Do dziś nie wiem czy rzeczywiście chłopaczek z dziesiątką na koszulce wpadł mu w oko, czy rzucił tak na odczepnego, bo wiedział, że jak trener daje komuś dychę to znaczy, że ten dobrze rokuje.
Dziesięć lat po śmierci pana Kazimierza ogłosił właśnie zakończenie kariery chłopaczek z dychą. To piłkarz Legii Marek Saganowski. Grał mi.in w ŁKS, Feyenoordzie, HSV, Southampton, Aalborgu, Troyes, Guimaraes, 35 razy w reprezentacji Polski. Do kadry seniorów trafił zresztą kilka lat po Pucharze Syrenki (debiutował jako 17-latek). Zrobił "tylko" taką karierę, bo przeszkodził mu koszmarny wypadek, w którym omal nie stracił życia.
Nie wiem na czym dokładnie polegał sekret niesamowitego warsztatu pana Kazimierza i jak wielki procent odgrywał w nim jego słynny trenerski nos. Faktem jest, że miał dar od Boga, wyjątkowe oko do zawodników, dzięki czemu wygrywaliśmy z Anglią, Argentyną, Włochami, Jugosławią, Brazylią, Holandią... Wykreował Kazimierza Deynę, Włodzimierza Lubańskiego, Grzegorza Latę, Andrzeja Szarmacha, Henryka Kasperczaka czy Władysława Żmudę. Nazywanie go Trenerem Tysiąclecia nie jest żadną przesadą.
Wyraźnym sygnałem upadku dobrych obyczajów w sporcie kosztem komercji jest fakt, że żaden ze stadionów wybudowanych na Euro, którymi tak się chlubimy nie został nazwany imieniem tak wielkiej w polskiej piłce postaci. Wiadomo, znak czasów, korzystniej jest nazwać stadion imieniem jakiejś sieci telekomunikacyjnej lub napoju gazowanego. Ale jednak żal...
Cezary Kowalski (Polsat Sport)