Do niedawna mało kto w Polsce umiałby odpowiedzieć, kim właściwie była Wera Gran. Dopiero książka znakomitej dziennikarki, Agaty Tuszyńskiej, rozproszyła mroki niewiedzy. Można by spytać, dlaczego właściwie ta książka powstała. Opowiada o zapomnianej pieśniarce, do niedawna w ogóle nie istniejącej w dzisiejszej świadomości zbiorowej. No właśnie – chodziło o to, by wreszcie zaistniała i by zrozumieć, co się stało że o niej zapomniano. Przecie osoba o takim talencie i sercu na pewno na to nie zasługiwała. Cóż, w życiu rzadko dostajemy to, na co zasługujemy.
Getto, dzieci umierające z głodu na ulicach, rozpacz i nędza. A między tym wszystkim – luksusowe kawiarnie, dancingi, punkty usługowe dla ludzi zamożnych. I młoda kobieta w czarnej sukni, śpiewająca do wtóru muzyki Władysława Szpilmana. Tak, właśnie tego, który został bohaterem filmu „Pianista”. Był akompaniatorem Wery, napisał dla niej nawet piosenkę „Jej pierwszy bal”. Przez półtora roku występowali razem w kawiarni „Sztuka”. Co więc się stało, że jego powojenna biografia nie wspomina o tej pięknej jak anioł kobiecie, obdarzonej wspaniałym głosem artystce, która swoim śpiewem umiała oczarować nawet Niemców? Dlaczego postanowił skazać ją na ludzką pogardę i zapomnienie? Gdyby nie Agata Tuszyńska, pewnie by mu się to udało.
Rodzina Szpilmana twierdziła i nadal twierdzi z uporem, że Wera Gran kolaborowała z Niemcami. Jedyną podstawą do tego twierdzenia jest fakt, że jeden raz dla nich zaśpiewała. Dlaczego jednak ma to być podstawą do oskarżania jedynie biednej Wery, skoro sam Szpilman akompaniował jej podczas tego feralnego występu? Czemu on ma być „tym dobrym”, a ona „tą złą”? Ponadto przypomnijmy, że po wojnie śpiewaczka była sądzona przez kilka składów sędziowskich i żaden z nich – nawet izraelski, znany z surowości i bezkompromisowości – nie znalazł dowodów, by ją skazać. Czy to nie przemawia za tym, że po prostu była niewinna? Być może, jednak prawda jest dla ludzi o wiele mniej atrakcyjna niż pomówienia, szczególnie te szerzone przez osobistości na świeczniku. A takim był Władysław Szpilman. Czy mówił prawdę? Czy ma rację jego syn, nazywając w rozmowie prywatnej artystkę (tu cytat z wywiadu) „kolaborantką i parszywą owcą”?
Przytoczę tu słowa z Wikipedii, bo warto:
20 kwietnia 1946 Komisja Weryfikacyjna dla Muzyków stwierdziła, że Wiera Gran „nie uchybiła w niczym honorowi Polki” i ma prawo wykonywania zawodu
I kolejny fragment:
Irena Sendlerowa opisuje w oświadczeniu dla Żydowskiego Instytutu Historycznego w 1983 roku swoją wiedzę na temat Wiery Gran[38][39]. Antoni Marianowicz[17], świadek jej obecności w getcie, pisze – zarzuty stawiane Gran „uważam za żenujący idiotyzm. Wiera Gran była najpopularniejszą pieśniarką getta i nigdy nie słyszałem złego słowa na jej temat. Przeciwnie, znana była z uczynności i filantropii. Pretensje, że zadawała się z żydowskimi gestapowcami, uważam za nieuzasadnione”. Marianowicz uważa, że „w oskarżeniach chodzić więc może wyłącznie o osobiste animozje i zwykłą zawiść”. Podobne stanowisko zajmuje Joanna Szczęsna pokazując, że zarzuty wobec Gran opierały się na plotkach i pomówieniach. W dokumentacji z procesu przed Sądem Obywatelskim zapisane są wypowiedzi Jurandota (męża Stefani Grodzieńskiej), Krystyny Żywulskiej i Izabeli Czajki-Stachowicz stwierdzające, że zarzuty wobec Gran to „insynuacje i wyssane z palca brednie”.
Zauważmy, jak wiele ludzi naprawdę wiarygodnych stanęło w obronie śpiewaczki. Dlaczego więc Szpilman nie ustąpił? Co nim powodowało?
Werę Gran zniszczono w sposób bezprecedensowy. Po wojnie jej kariera uległa załamaniu na skutek pomówień, które nie znalazły potwierdzenia mimo szczegółowego śledztwa. Nie udało się jej nawet uzyskać satysfakcji na drodze postępowania cywilnego, bo wskutek permanentnej nieobecności pozwanego, Jonasa Turkowa, postępowanie umorzono (po dziesięciu latach!) Jak to się stało, napisała w swej autobiografii, „Sztafeta oszczerców”, bardzo mało znanej. Wyciągnąć na wierzch jej sprawę postanowiła Agata Tuszyńska, którą zaciekawiła ta zagmatwana historia. Kosztowało ją to wiele pracy, gdyż musiała pracować z kobietą nie będącą już w pełni władz umysłowych i jednocześnie kopać w archiwach, by potwierdzić przynajmniej część z jej słów. Wera Gran była już wtedy bardzo chora, ujawniane przez nią rewelacje mogły wynikać po części z zaburzeń paranoidalnych. Dziennikarka nie mogła zatem wiedzieć, co jest tu urojeniem, a co prawdą – wyraźnie napisała to w swojej książce. Bo „Oskarżona Wera Gran” nie jest paszkwilem na kogokolwiek, to jedynie zapis słów schorowanej kobiety, znajdującej się na progu śmierci. Jej życiorys według niej samej. I wielokrotnie jest to w tekście podkreślane. Po co zatem książka powstała? Po co zapisywać słowa paranoiczki? W jakim celu?
Przede wszystkim uświadommy sobie, że sam fakt choroby umysłowej w podeszłym wieku nie oznacza, iż chory kłamie. Może on widzieć fakty w niewłaściwym świetle, ale jego słów nie można traktować „z automatu” jak bezsensownego bredzenia. Poza tym „Sztafeta oszczerców” powstała wtedy, gdy jej autorka była jeszcze zdrowa, choć już zmęczona do granic walką o swe dobre imię. Agata Tuszyńska usiłowała potwierdzić to, co zostało zawarte w „Sztafecie”, albo też znaleźć dowód na to, że kłamała – czasem jej się to udało, a czasem nie. Pewne dowody są już dziś nie do zdobycia. Większość świadków nie żyje, dokumentów nie ma. Na dobrą sprawę mamy tu „słowo przeciw słowu”. Nieszczęściem Wery Gran stało się to, że jej antagonistą był człowiek bardzo wpływowy i znany, mający poparcie, którego jej zabrakło. Chętniej wierzono jemu, choć nie miał dowodów na poparcie swych oskarżeń. Powtórzmy to: żadnych dowodów nie miała jedna ani druga strona. Dlaczego więc Werę Gran zniszczono, a Władysław Szpilman został przedstawiony przez Romana Polańskiego jako bohater?
Tu zresztą rodzi się nam następny problem. Rozumiem bardzo dobrze rodzinę kompozytora, ale naprawdę trudno stawiać komuś pomnik tylko za to, że przeżył. Każdy się o to starał i niektórzy mieli szczęście, a duża większość nie. Jakie to bohaterskie czyny rozsławiły Władysława Szpilmana? Nawet w filmie Romana Polańskiego „Pianista” ich nie ma. Po prostu dobrze grał, co ponoć spodobało się jego niemieckiemu wybawcy (który zresztą umarł w radzieckim łagrze, sam nie doczekawszy pomocy). To nie bohaterstwo, a jedynie wrodzony talent i łut szczęścia. Kreowanie Szpilmana na bohatera uwłacza pamięci tych, którzy rzeczywiście wykazali się podczas wojny rzetelnym heroizmem. Jak na ironię, bardziej ten tytuł przysługiwałby Werze, która w swoim mieszkaniu założyła sierociniec dla dzieci z getta – a przewinęło się przez niego około setki dzieciaków. Brała też udział w imprezach, z których dochód przeznaczano na dom prowadzony przez Janusza Korczaka – a co dla kogo zrobił Szpilman, że próbuje się zrobić z niego herosa? To bardzo dobre pytanie. Z życiorysu wynika, że to raczej dla niego wiele zrobiono, a on sam… po prostu grał i komponował. To piękne, nie przeczę, ale nie jest to bohaterstwo.
W książce oczywiście mamy coś więcej. Coś o wiele poważniejszego – oskarżenie o kolaborację słynnego kompozytora z działającym w getcie żydowskim gestapo. Nie wiemy, czy Wera Gran rzeczywiście widziała go w tej roli, czy została wprowadzona w błąd, a może po prostu wśród żydowskiej kolaborującej policji ujrzała kogoś bardzo podobnego do Szpilmana? Może nawet bliźniaczo podobnego? To przecież możliwe. Wszystko jest możliwe, chociaż osoba jakiegokolwiek pianisty nie bardzo pasuje do... policjanta. To naprawdę nie brzmi prawdopodobnie. W dodatku trzeba podkreślić, że Władysław Szpilman po wojnie zeznawał w procesie kilku byłych policjantów z getta, i to nie jako świadek koronny. Tylko że tu jawi się nam kolejny problem. Wszyscy oni zostali skazani, a Werę Gran uniewinniono od zarzutu kolaboracji. Mimo to, zamiast przeprosić kobietę, z którą bądź co bądź dużo go kiedyś łączyło, Szpilman dołożył starań, by ją zdeptać. Skąd ta zajadłość, niegodna artysty? Nie lepiej byłoby wyciągnąć rękę do zgody i spróbować sprawę przedyskutować jak ludzie cywilizowani? Przecież najprawdopodobniej oboje byli niewinni. Cóż, artyści rzadko bywają aniołami. Można mieć wspaniały talent, ale jednocześnie posiadać paskudny charakter. Jedno drugiemu wcale nie przeszkadza.
Szkoda, że nikt z rodziny Władysława Szpilmana nie potrudził się, by obiektywnie rozwikłać tę sprawę. Dotarcie do prawdy wyraźnie tych ludzi nie interesuje, chcą jedynie zamknąć usta innym, by nic nie naruszało świetlanego wizerunku kompozytora. Na dodatek, ponoć za sprawą syna pianisty, Agata Tuszyńska doświadczyła na sobie takiej samej nagonki, jaka była udziałem bohaterki jej książki. Została pozwana do sądu, nękano ją groźbami telefonicznymi, twierdzi również, że Andrzej Szpilman rozpętał wokół niej kampanię nienawiści – zresztą groził jej już wtedy, gdy dopiero miała zamiar napisać swą książkę. Zeznając przed niemieckim sądem przyznał się do autorstwa strony internetowej, na której zamieszcza oszczerstwa na temat Tuszyńskiej (między innymi oskarża ją o kradzież porcelany z mieszkania śpiewaczki)– tak przynajmniej mówi ona sama w wywiadzie, opublikowanym przez „Newsweek”. Nie sądzę, by odważyła się w nim kłamać, choć niewykluczone, że wskutek stresu trochę przesadza. Zbyt łatwo zweryfikować jej słowa, a poza tym rzeczywiście istnieje swego rodzaju lobby, usiłujące zdyskredytować tę utalentowaną i rzetelną dziennikarkę. Wystarczy poczytać komentarze pod tekstami na jej temat. Pojawiają się tam wpisy w rodzaju „Grafomanka”, „Książka nie do przełknięcia”, „Nie sprzedaje się i dlatego ją wycofano” oraz inne, daleko mniej cenzuralne. A przede wszystkim podłe i kłamliwe, gdyż książka jest niezwykle ciekawa i wartościowa. Komuś zależy na tym, by zniszczyć tę kobietę i jej dzieło tak, jak zniszczono Werę Gran. A komu? Na to pytanie na razie nie znamy odpowiedzi, choć sama dziennikarka nie ma wątpliwości. Rzecz jasna powinniśmy być ostrożni w rzucaniu oskarżeń. To normalne, że syn broni ojca, z którego legendą zrósł się od dziecka. Jeśli jednak rzeczywiście używa do tego takich metod, o jakich mówi Tuszyńska, jego postępowanie jest godne potępienia.
Wszelkie pretensje pod adresem Agaty Tuszyńskiej są absurdalne. Spisała tylko wspomnienia Wery Gran, podkreślając niejeden raz, że nie ma możliwości ich zweryfikowania, mimo przeszukania archiwów kilku krajów. To raz. Dwa – nawet jeśli rodzina Szpilmanów czuje się dotknięta, to metody o których mówi dziennikarka są nie do przyjęcia. O prawdę walczy się czysto, według reguł fair play. Jeśli ktoś używa brudnych sztuczek, by zdyskredytować przeciwnika, budzi to od razu podejrzenie, że „coś jest na rzeczy”. Nie mówię przez to, że jest. Może Szpilman miał inny powód, by niszczyć Werę, choć go nie ujawnił i dziś już nie ujawni. Obiektywnie sprawa wygląda tak, że oskarżało się nawzajem dwoje ludzi, z których żadne nie miało dowodów, ale jedno cieszyło się szerokim poparciem, a drugie walczyło samotnie. Życie nie jest bajką i przy takiej dysproporcji sił wiadomo, kto wygra. Szczęśliwie Agata Tuszyńska nie jest osamotniona i raczej nie uda się jej wdeptać w ziemię za to tylko, że starała się być w swojej książce rzetelna i obiektywna.
A prawda kiedyś zwycięży. Nawet za sto lat. Warto o tym pamiętać.
Luiza Dobrzyńska
Autorka jest pisarką