Muszę przyznać, iż czytając krytyków programu 500+ jestem pod ogromnym wrażeniem jednego - gigantycznej wręcz siły nabywczej naszej waluty. Bo jeśli za 500 złotych można nabyć auto, wyjechać nad polskie morze na wakacje całą rodziną, nabyć hektolitry alkoholu i jeszcze uzupełnić kolekcję odzieży patriotycznej to przyznać trzeba, że złotówka ma się obecnie lepiej niż dolar, funt i euro razem wzięta.
Polskie rodziny wielodzietne to bydło, Polacy są leniwi i nie chce im się pracować, przeklęte 500+ podniesie ceny truskawek a poza tym i tak wszystko przepiją. To tylko garstka zarzutów pod adresem kontrowersyjnego ale, jak widać, skutecznego programu prorodzinnego rządu Beaty Szydło.
Jakoś przed dwoma laty miałem przyjemność podzielić się z Państwem przemyśleniami na temat istniejącego w Polsce systemu na łamach artykułu "Ze starcia liberalizmu z socjalizmem zwycięsko wyszedł kolektywizm" (link na wGospodarce.pl). Całości nie będę tu cytował, streszczę jedynie główną myśl - Polska po upadku komunizmu (przynajmniej w jego wersji Sowieckiej) nie stała się bynajmniej państwem wolnorynkowym, demokratycznym, lecz jakimś neofeudalnym tworem w której skromna grupa "feudałów" czerpie potężne zyski z wyciskania "plebsu", przy czym system ów tym się różni od dawnego, średniowiecznego feudalizmu, iż o ile tamten także był niesprawiedliwy to po pierwsze - oferował większą drożność - przypomnijmy choćby osoby włoskich kondotierów, którzy dzięki umiejętnościom mimo marnego pochodzenia dochodzili często do pozycji i majątków równych monarchom - w Polsce człowiek "kiepsko urodzony" może najwyżej do końca życia machać łopatą, bądź siedzieć na kasie w markecie, ewentualnie mieć fart lub wyjechać. Po drugie - klasy wyższe, choć doiły tych na dole, strzygły ich do kości to jednak w zamian, mówiąc językiem ekonomicznym - coś produkowały. Naukę, obronę, kulturę. W neofeudaliźmie z kolei neofeudałowie prócz dojenia "plebsu" nie muszą zajmować się absolutnie niczym poza spożywaniem owoców nie swojej pracy, zaś cały system obudowano wokół nich w taki sposób by nawet największy dureń, jeśli jest dobrze ustawiony, lądował na złotym materacu lub nie mógł upaść w ogóle.
I oto przychodzi władza wyciągająca rękę nie do neofeudalnych sitw lecz do tych na dole, do "frajerów", do dojonych. I daje im coś banalnego - część owoców ich własnej pracy. Warunek jest tylko jeden - mówiąc brutalnie - mają być z tego dzieci.
I dzieci nie tylko z tego są, ale też stało się coś dla neofeudalizmu bardzo groźnego, co w historii miało już miejsce i doprowadziło przecież do upadku feudalizmu pierwotnego - ludzie odzyskali godność. Poczuli się wartościowi, cenni. Przestali postrzegać siebie jako "plebs", jako niewolników. Wstali z kolan.
Nie to żeby reakcja neofeudałów nie była przewidywalna, ale nawet ja byłem zaskoczony niektórymi arcy-szczerymi wypowiedziami niedawnych władców tego feudalnego skansenu w środku Europy zwanego (chyba dla beki) III RP. Można się śmiać z moich feudalnych czy neofeudalnych rojeń, ale gdy czytam opinię plantatorki truskawek narzekającej, że przez 500+ nikt jej nie chce przychodzić i harować w polu, mimo, że zrobiła przecież łaskę i podniosła "pensję" do 1,50 zł za zebrany koszyk, choć jeszcze rok temu nawet dzieci przychodziły do pracy... to przepraszam kurna jak mam to inaczej nazwać jak nie feudalizmem?
Urzeka też objawiająca się u krytyków ocena siły nabywczej polskiej złotówki, bo jeśli za 500 złotych będę mógł nabyć nowe auto, zapełnić dom sprzętem RTV/AGD, wyjechać na wakacje nad morze i jeszcze nad tym morzem porządnie się nastukać nabytym za "pińcetplus" alkoholem to naprawdę chyba musimy z żoną brać się do roboty.
Dobrze, w porządku, dawno się z Państwem nie widzieliśmy i o ile wcześniej emocjonalne wzmożenie było mi raczej obce o tyle teraz faktycznie nieco się unoszę, ale jednak festiwal pogardy jakiego byłem świadkiem w ciągu ostatniego roku robi wrażenie nawet na mnie. Szczególnie, że przecież mieszkam na Pomorzu, zaraz obok Trójmiasta, które w świecie pracowniczym słynie z butnego traktowania zwykłych ludzi przez neofeudalnych panów (niejednokrotnie też posiadających swoje wielkie "byznesy" dzięki koneksjom jeszcze z PRL), marnych płac i wyciskania ludzi do imentu. Moja własna żona kilka lat temu w jednym z cenionych, sopockich lokali usłyszała, iż pensja kelnerki wynosi tam 0 zł/h, bo przecież dziewczyny wszystko sobie zbierają i tak z napiwków. Toż nawet ten feudalny cham z najwcześniejszych mroków średniowiecza otrzymywał za swoją pracę wynagrodzenie (które, smutny paradoks, było w owym czasie mniej opodatkowane niż obecnie). I to właśnie w Trójmieście widzę radość zwykłych ludzi i pogardę neofeudałów oburzonych "pińcetplusem" najdobitniej.
I dlatego też program ten, mimo obszarów za które z pewnością można go krytykować, jest czymś więcej niż prostym programem społecznym. To program godnościowy, program dzięki któremu normalni ludzie mogą odetchnąć, odsapnąć, po prostu żyć. A jeśli dodamy do tego wartość jaką są rodzący się nowi, młodzi Polacy to cóż - tylko pogratulować pomysłu, także w długim okresie - wszak w obecnym świecie demografia jest jedną z wielu możliwości budowania siły danego państwa.
Arkady Saulski
autor jest redaktorem portalu wGospodarce.pl