Robert J. Szmidt jest autorem cokolwiek nietypowym. Z jednej strony pisze sporo, z drugiej - znany był jako redaktor, odkrywca wielu talentów, stąd wejście samemu w literaturę jako autor było z jego strony sporym ryzykiem (iluż znamy wybitnych redaktorów, którzy okazali się marnymi pisarzami?).
W wypadku Szmidta jednak tej obawy nie ma. Od samego początku zdecydował się on na dość prostą drogę - pisze książki dynamiczne, dobrze skonstruowane, kojarzące się z najlepszymi tradycjami amerykańskiej, rozrywkowej fantastyki. Bohaterowie są wyraziści, kobiety piękne, złoczyńcy źli, politycy brzydcy i chytrzy a fabuły dynamiczne. Jedne książki więc oceniam wyżej (powieści z uniwersum Metra, "Toy Land") inne nieco niżej ("Apokalipsa Według Pana Jana") ma też na koncie prace wybitne ("Samotność Anioła Zagłady" która naprawdę zasługuje na wszelkie literackie nagrody). Do jakiej kategorii zalicza się "Na Krawędzi Zagłady"?
Najpierw słowo wstępu. Odkąd sam wydałem książkę recenzji już nie piszę (zresztą - te teksty nigdy nie spełniały warunków dla recenzji, były to raczej przemyślenia po lekturze). Zamiast tego, jeśli książka danego autora jest realnie ciekawa, przeprowadzam z nim wywiad. Wywiad, rozmowa jest więc barometrem tego jak oceniam daną pozycję, jego obecność (lub nieobecność) na łamach jest najlepszym wskaźnikiem tego co sądzę o książce.
Mimo to Robert J. Szmidt nie krył, iż ciekaw jest mojej opinii na temat książki. Cóż - schlebia mi to, nie powiem, że nie. Z drugiej otworzyło to pewną pułapkę przed lekturą.
Bo jak to będzie? Napiszę recenzję krytyczną książki utrzymanej w podobnym klimacie jak moje własne to reakcja odbiorców będzie jasna: "Saulski zazdrości Szmidtowi talentu. Sam jest grafoman to mści się na pisarzu utalentowanym". Będzie recenzja pozytywna? "O! Saulski podlizuje się Szmidtowi. Chce czegoś! Obrzydliwe!".
Trudno, przejdźmy do książki.
"Na Krawędzi Zagłady" to kolejny tom sagi space operowej rozpoczętej przed kilkoma laty. Wydarzenia zaprezentowane w dwóch poprzednich tomach teraz (zgodnie z regułą zbierania tego co się zasiało) mają swój ciąg dalszy a fabuła, choć nie jest jakoś szczególnie zagęszczona wątkami, to znajduje się w bardzo dynamicznym momencie.
Nie chcę mówić tu zbyt wiele o fabule, książka wyraźnie wymaga tego by mieć za sobą lekturę poprzednich tomów (lektura bez ich znajomości jest możliwa, ale dlaczego ograniczać się tylko do jednej dobrej książki?), ale można na szczęście powiedzieć coś więcej o tym jak Szmidt prowadzi poszczególne wątki, postacie, wydarzenia etc.
Przede wszystkim jest bardzo dynamicznie. Nie mamy tu dłużyzn, rzecz czyta się szybko, a główna oś fabuły (Henryan pragnący za wszelką cenę ewakuować kolonistów skazanych na zagładę przez starych trepów z admiralicji) naprawdę dobrze napędza resztę wątków. Drażnić może zbyt jaskrawy podział na bohaterów dobrych i szlachetnych oraz brzydkich i niegodziwych, z drugiej strony Szmidt nie ukrywa przecież, iż wykorzystuje pewne założenia konwencji z rozmysłem i świadomością. Nieco irytuje jednak zbyt jaskrawe pokazanie polityków jako rządnych władzy małych krętaczy gotowych poświęcić miliardy istnień ludzkich tylko po to by zrealizować własne interesy. Owszem - świat przecież zna takich politykierów, jednak przydałoby się tutaj jakieś zniuansowanie. Z drugiej, powtarzam, prawa konwencji są jasne i ten drobny zarzut naprawdę nie może rzutować na całość.
Czy jest dobrze? Tak, jest dobrze. Szmidt należy do autorów ciekawych, nie bojących się wyzwań ale też dostarczających porządnej literatury. Nie kryję, że osobiście, po wspaniałej, dynamicznej podróży wraz z "Na Krawędzi Zagłady" chętnie sięgnąłbym po fantasy w wykonaniu Szmidta, autor nie kryje jednak, że Science Fiction jest jego ukochanym gatunkiem. Póki dostarcza powieści takich jak ta? Niech mu będzie.
Arkady Saulski