Długa, intensywna, fantastyczna lektura, która wymagała dużych pokładów skupienia i wyobraźni, ale też cierpliwości i chwil oddechu. Jedna z moich największych zaległości czytelniczych.
Dlaczego największych zaległości? Przecież są na moich półkach książki, które czekają parę lat, niektóre się nawet nie doczekały - ale Schulza nie czytałem w ogólniaku, gdy był lekturą. Mierziło mnie to szufladkowanie i wkładanie do klatek gatunków literackich, prądów, idei - i zwyczajnie wtedy Schulz do mnie trafiał. Określony czarną kreską strachu przed kobietami i gzygzakami karakonów zbyt był odmienny, by wcisnąć go w ramy programu. Może było tak, że mag z Drohobycza na mnie czekał? Dając mi dystans, doświadczenie, czas na spokojną lekturę? W każdym razie całe szczęście, że nie czytałem Go wcześniej - nie utrwalił mi się jako kolejna lektura obowiązkowa, mogłem za to bez ograniczeń smakować Jego kunszt, podziwiać fantazję, zaglądać z Nim za rozdartą zasłonę rzeczywistości. Doceniam ten dystans czasowy tym bardziej, że mogłem czytać wiedząc, czego szukać, jakich elementów literatury weird wypatrywać, poczuć ciężar jakościowy "Traktatu o manekinach", zdzierać te maski, trącać pałuby czubkiem buta, kątem oka łowić ruch karakonów, sycić oko dywanem ptaków powracających do ojczyzny swego proroka. Ale po kolei - o ile się w ogóle da. I zastrzegam, że to parę moich luźnych wrażeń, na pewno nie próba całościowej analizy tej jakże bogatej literatury. Gdy wylicytowałem ten zbiór na bazarku spodziewałem się sporego tomu - to chyba najbogatsze wydanie w Polsce, 696 stron, "Sklepy Cynamonowe", "Sanatorium pod klepsydrą", fragmenty prozy, listy, eseje, do tego wstęp Artura Sandauera o Brunonie Schulzu. Jakież było moje zdziwienie, gdy dostałem niewielki tomik w płóciennej oprawie, formatu niemalże kieszonkowego, na papierze tak cienkim, że drobne litery zdają się przenikać z wielu stron wgłąb. "O, papier jak w Biblii!" stwierdzili moi przyjaciele. Faktycznie, taka to grubość papieru, jak w Piśmie Świętym. Moje zdziwienie było jeszcze większe, gdy przeglądając stopkę redakcyjną odkryłem, że to "papier biblijny, klasa III". Ta biblijność jeszcze wróci - w treści. Wstęp Artura Sandauera - zarówno odświeżył mi cały kontekst, jak i próbował ukierunkować odbiór Schulza w dualistycznych kategoriach, przed czym się wzbraniam, bo nadal za bardzo patrzy się na niego przez pryzmat "nóżki Anieli" (lękowi przed kobietami przeczy zresztą tekst "Ojczyzna") i powiązań z prądami literackimi, a za mało o unikatowości jego twórczości i podwalinach jakie położył pod bardziej fantastyczne i grozowe nurty. Wstęp wstępem, nic nie jest w stanie przygotować na intensywność schulzowego pisarstwa. Pięknie operując słowem, nie bojąc się jego materii osacza nas fantastycznymi obrazami o rozmachu Panoramy Racławickiej - w małym, prowincjonalnym Drohobyczu. Słowo ma tu na tyle wielką siłę sprawczą, że nieraz odnosiłem wrażenie, że porywało samego pisarza, zwodząc go na manowce zupełnie nieznanych obszarów, jak jego alter ego wracającego po portfel nocą przez miasto. Podczas lektury trzeba zupełnie zmienić przyzwyczajenia, nie oczekujmy tu liniowości, skończoności, zamkniętych sytuacji. Konsekwencja jest, ale w swej tendencji do uciekania w nierealność - albo raczej realność magiczną - też nie jest tym, czego oczekiwalibyśmy. Zresztą ta kreatywność to aspekt męskiego pierwiastka, o czym za chwilę. Przyroda. Często bywała tłem, u Schulza to przyroda,żywioły i pogoda właśnie porywają nas od pierwszych stron do morderczego tańca. Upalne lato, rozbuchana plenność chwastów, mrok nocy wszechogarniającej wciskający się przez okna. Takie właśnie elementy tworzą tło, które staje się aktywnym uczestnikiem wydarzeń, bez którego nic nie byłoby możliwe. To upał wyludnia rynek, na którym olbrzymi złodziejaszek alergicznie kicha wiosną. Cykl pór roku, jak tez dnia i nocy niejako wzmacnia tu wydźwięk odniesień biblijnych swoją sakralnością, regularnością tworząc obrzęd, ceremonię wprowadzającą ład do świata. Ład oczywiście pozorny i złudny, względny jak wszystko, czego doświadcza mały i niedoskonały człowiek. Biblijność. Odniesienia do religii pojawiają się tu nieustannie, począwszy od samego Ojca - patriarchy i apostoła, kupca będącego nośnikiem porządku, tradycji, ale i świętego szału, kreacji, nieustannych przemian animicznych, przedziwnych eksperymentów. On to gromić ma faryzeuszy postępu, handlarzy tandetą z Ulicy Krokodyli, owych Murzynów handlu. Paradoksalnie przeciwstawiona Ojcu jest stałość Matki, z pobłażliwością traktującej jego zachowania. Nie ujarzmia go jednak, to rola Adeli - aż do czasu pojawienia się jej niezbyt stanowczej i nijakiej następczyni. Ten podział męsko-kobiecy jest też jednak płynny, wszak w Komecie Ojciec jest postępu zapalczywym zwolennikiem. Patriarcha - Stwórca w Nocy Wielkiego Sezonu też poraża rozmachem wizji i przepiękną synestezją. Kolejnym ważnym elementem "biblijnym" jest Księga, która była początkiem wszystkiego, jest książką książek, z niej wszystko wyszło, ale - niczym późniejsza Dickowska puszka z Bogiem na śmietniku - służyła Adeli do zawijania mięs, więc zostały z niej tylko "przypisy" - reklamy środków na porost włosów i katarynek, z których narrator wysnuwa niemal ewangeliczne opowieści, by przejść do świętego szału kronikarza Księgi, plastycznych kreacji i manipulacji światłem. Ta ironiczna pauperyzacja mitu jest odzwierciedleniem ludzkich możliwości - zarówno percepcji, jak i fizycznych działań. A to prowadzi nas do Traktatu o Manekinach. Traktat obnaża naszą rzeczywistość, postulując "jednego aktora do każdego gestu", urealniając ulotność, nietrwałość i maskę. Wszystko jest pozą, teatrem, aktorzy są jednorazowi, powołani do życia tylko dla błahego spełnienia się w swej roli. Schulz ustami Ojca wielbi ułomność, "pałubę", kreację na miarę ludzkich możliwości, gdy jako kalecy, niedoskonali demiurdzy płodzimy te manekiny - by zużyte odepchnąć na śmietnik. Mamy tu swoisty paradoks, bo uwielbienie dla ułomności i niedoskonałości przekłada się tylko na przedmioty, "manekiny", ale już dla sprzedawców masowej tandety z Ulicy Krokodyli w zanadrzu mamy tylko potępienie i gniew boży. Traktat ten znajdzie jeszcze nieraz odbicie w literaturze z nurtu weird. Już u Schulza niesamowicie odbił się pod postacią cyrku sobowtórów, które zaczęły żyć życiem prawdziwych postaci, ale też w przewrotnych metamorfozach ojca. Skoro Ulica Krokodyli, to parę słów o przestrzeni i psychotopografii. Ulica Krokodyli, owo wyklęte obrzeże mapy miasta, siedziba nowoczesnych sklepów z produkcją masową, gdzie subiekci zwodzą nas, w sennej hipnozie prowadząc przez sklepy bez treści, zostawiając nas z niczym. To właśnie Ulica jest jednym z lepszych przykładów traktowania przestrzeni - bo samo przejście przez sklep już zmienia geografię tej okolicy i porę dnia. Tak, okolicy, bo wbrew nazwie Ulica Krokodyli rozwija się niemal do rozmiarów dzielnicy, skoro ma własne pociągi, a domy organizują się wokół zmiennych przejść, unosząc nad przechodniem swe elewacje równie tandetne jak towary skryte w ich wnętrzach. Ta papierowość i oszustwo kamienic skutkuje stopniowym rozpadem całej dzielnicy ku jej brzegom. Taka entropia jest zresztą zjawiskiem powszechnym, co potwierdza chociażby ogląd filmów urbexowych - mimo wielości zabytków i wytworów ludzkiego budownictwa, ilość opuszczonych i niszczejących obiektów jest tak ogromna, że rozpad i zniszczenie urastają do jedynej stałej wartości. Natura, kolejny żywioł, idzie po swoje - co u Schulza bardzo widać w tej dzikiej roślinnej wybujałości. Do tego dochodzi psychotopografia - przełożenie wnętrza, psychiki bohatera na warunki świata zewnętrznego. Jak inaczej potraktować te nocne wycieczki przez zaułki miasta, lekcje w szkole po zmroku - by przebudzić się z brzaskiem i znów tam podążyć? Dwoistość stanów, opozycja noc-dzień przekładająca się na tajną (i odmienną, bo nikt się tam naprawdę nie uczył) i jawną edukację. Nie tylko ta szkoła jest tu znacząca, narracja często zbacza zarówno z tematu, jak i z obranej ścieżki przez miasto, jakby słowa i opowieść przejmowały władzę, rządziły się własnymi prawami, niepojętymi dla chcącego logiki i liniowości człowieka. Nic tu nie jest, proste, liniowe, z A do C przez B, w odpowiedniej kolejności. Nie jest też jednak chaotyczne, najczęściej zmiana jednej ścieżki prowadzi na inna, o innym uporządkowaniu i logice. Sam chaos przecież nie jest przypadkowy i losowy, rządzi się po prostu innymi prawami, których ludzie nie zawsze potrafią pojąć, czy nawet ogarnąć ograniczonym rozumem i zmysłami. Trochę tego jest w schulzowej prozie, jakby ponad zamysłem autora wisiał miecz wyższej, boskiej logiki, której my tylko dotykamy pełni zadziwienia i fascynacji. Zadziwiające, jak czytając Schulza co chwila pęcznieje w nas okrzyk "To już było!" w odniesieniu do współcześniejszej literatury, jak chociażby motyw z opowiadania Ph. K. Dicka, wiele rzeczywistości i każda zbudowana wokół i dla jednej osoby, tu ma swoje mgnienie w "Ojczyźnie".
Wbrew tytułowi nie sama proza jest w tym tomie - rozproszone zapiski krytyczne przynoszą nam esej o Słowie jako osnowie rzeczywistości (ciekawie wypadają tu późniejsze rozważania McLuhana o kształtowaniu naszego postrzegania poprzez przekaz jaki dostajemy, poprzez sam instrument jakim jest język), dwa eseje o "Cudzoziemce" Kuncewiczowej (to jest dopiero szkoła jak pisać o książkach!), o "Ferdydurke" - to powinno się czytać przy okazji lektury obowiązkowej, chociaż w burzy nastoletnich hormonów i fascynacji buntem trudno byłoby prawidłowo odebrać słowa o mierzwie kontrkultury. Mamy tu teksty o Nałkowskiej, marksiście Aragonie, "Pamiętniku wiejskiego proboszcza", Huxleyu - rozrzut tematyczny lektur Schulza zadziwia, podobnie jak eseje, które o nich pisze, poza Aragonem przekonałby mnie do wszystkiego, nawet Kuncewiczowej, po którą inaczej pewnie nigdy bym nie sięgnął. Tak głęboko i wnikliwie opowiadać o literaturze, z pasją i zrozumieniem - to prawdziwa lekcja zarówno stylu, jak i pokory dla każdego, kto chce pisać o książkach.
Listy. Zderzenie. Przebogata wyobraźnia Schulza znana z jego twórczości zderza się tu z jednej strony ze skromnością i skłonnościami do depresji, a z drugiej z niemal nachalnym narzucaniem się swoim adresatom z potrzebą kontaktu, aprobaty, zrozumienia i wysłuchania. Warto poznać prywatne oblicze pisarza, choć czasami jest to trudne, gdy burzy nasze wyobrażenia. Człowiek tak łaknący życia - a tak do niego nieprzystający, łaknący kontaktu, chcący odzyskać tą blake'owską utraconą dziecięcą niewinność, człowiek zmagający się z czasem - by był własny, czysty i nieskażony. Wydaje mi się, że w tej jego nieprzystawalności leży klucz do twórczości - z tego wynikają wszelki inne uprzedzenia, lęki, mitologizacja i biblizacja, urastanie w oczach dziecka postaci i wydarzeń do rozmiarów herosów/proroków i eposu. [spostrzeżenie poboczne. List Warszawa - Drohobycz dotarł DOPIERO po trzech dniach. Dziś "priorytet" lokalny potrafi iść dłużej. Z grzeczności nie wspomnę już dublińskiej poczty z początków XX. w.]
Ten Schulz jest idealnym przykładem na czytelniczy paradoks - gdy chcemy skończyć czytać i jednocześnie nie chcemy skończyć. Emocjonalny i precyzyjny, pełen rozmachu ale pilnujący detali, pięknie i bogato operujący słowem. Bardzo bogata podróż, którą polecam wszystkim miłośnikom Literatury.
Na koniec jeszcze kwestie techniczne - niewielka książeczka jest poręczna, nawet jeżeli papier jest cienki do przezroczystości a druk drobny. Autor nie jest jeszcze w domenie publicznej, nie wiem też jak wglądają prawa autorskie Wydawnictwa Literackiego, ale marzyłoby mi się wydanie w tej samej treści, wzbogacone o ilustracje Schulza wydane przez Wydawnictwo Vesper - w podobnym formacie jak całościowy zbiór Edgara Allana Poe, choć pewnie w "normalnym" rozmiarze zajęłoby to dwa takie tomy.
Paweł Richert