Na początek przyznam się do czegoś – bardzo nie podobało mi się pierwsze „The Last of Us”. Fabuła, zachwalana w recenzjach, szła wytyczonymi szlakami „The Walking Dead”. Rozgrywka była toporna a chwilami wręcz zabawna, gdy postać, którą mieliśmy chronić właziła pod lufy wciąż nie dostrzegających jej nieprzyjaciół. Takich absurdów mógłbym wymieniać sporo. Tymczasem część druga zgniotła mnie, tak emocjonalnie jak i przez rozgrywkę. Czy naprawdę tak wiele się zmieniło?
Ci, którzy nie znają „The Last of Us” mogą być zaskoczeni fenomenem. Opowieść o świecie strawionym pandemią agresywnych, pasożytniczych grzybów (co najgorsze – grzyby owe istnieją w rzeczywistości, lecz ich zarodniki nie atakują ludzi) poruszała. Glob został zdziesiątkowany przez paskudną formę życia, zamieniającą nosicieli w bezrozumną skorupę, której jedynym celem i sensem istnienia jest jak najszersze rozsiewanie zarodników.
Ludzkość znajduje się w defensywie. Z jednej strony rządy państw podejmują radykalne kroki, drastycznie ograniczając prawa obywatelskie i de facto wprowadzając stan wojenny, w celu ochrony ludności. Jak bywa z tym realnie nietrudno się domyślić – miasta zamieniają się w enklawy, gdzie ludzie z jednej strony zmagają się z nędzą, z drugiej muszą znosić groźbę zarażenia, z trzeciej każdego dnia cierpią wskutek opresji rządów. W tym świecie przemytnik Joel, który 20 lat wcześniej stracił córkę podczas pierwszej fali pandemii, musi przemycić dziewczynkę imieniem Ellie do grupy zwanej Świetlikami. W trakcie trudnej drogi przez USA między mężczyzną a dzieckiem zawiązuje się poruszająca więź, czyniąca z Ellie przybraną córkę dla Joela. Finał pierwszej części jednak jest gorzki jak i cała gra. Ellie okazuje się być odporna na grzybną chorobę, zaś Świetliki desperacko pragną uzyskać lek. Jednak by go pozyskać muszą pozbawić dziecko życia. W efekcie Joel krwawo rozprawia się ze Świetlikami, porywa Ellie i okłamuje ją, co do organizacji. Potem, jak wynika z początku części drugiej, osiadają w bezpiecznej osadzie stworzonej na Zachodzie USA przez brata Joela.
Druga część „The Last of Us” zaczyna się kilka lat po finale jedynki. Ellie jest dojrzałą nastolatką, zaś Joel starzejącym się członkiem miejskiej starszyzny w Jacksonville. Świat wcale nie wygląda lepiej jednak braciom udało się stworzyć bezpieczną przystań dla ocalałych i zarazem sprawnie funkcjonującą społeczność. Niestety – tragiczne wydarzenie wymusza podróż Ellie do Seattle, gdzie desperacko pragnie dopaść kobietę imieniem Abby.
Nie chcę za bardzo ujawniać fabuły, głównie dlatego, że już pierwsze minuty gry przynoszą kilka zwrotów akcji, oferują też grę kilkoma postaciami w cyklu przeplatających się scen, będących zresztą genialnym tutorialem, uczącym mechanik przetrwania. Tutaj właśnie pojawia się pierwsza wyższość „Part 2” nad jedynką: gdy tam śledziliśmy zasadniczo tylko losy Joela, z krótką przerwą na Ellie, tu przeplatają się wątki kilku bohaterów, którymi zresztą kierujemy. Każdy ma swoje racje, dobre i złe cechy, wreszcie motywy. Nie jest łatwo więc wskazać jedynej, słusznej strony. Każdy nosi zadrę w sercu, każdego ten świat skrzywdził. Każdy ma prawo do nienawiści i zemsty.
To czyni fabułę „The Last of Us: Part 2” prawdziwie wielowątkową i przez to – lepszą, bardziej skomplikowaną moralnie od jedynki. Bo co z tego, że w pierwszej części mieliśmy świadomość, iż atakujący nas zarażeni są ofiarami grzybów, a szabrownicy – takimi samymi jak my ocaleńcami, skoro bez wejścia w ich buty nie widzieliśmy pełni obrazu. Teraz jednak obserwujemy perspektywę praktycznie każdej strony. Mieszkańcy Jacksonville chcą spokoju, ale bronią się równie bezwzględnie jak szabrownicy. Członkowie milicji WLF chcą spokoju dla siebie i swoich rodzin, ale stosują we własnej obronie brutalne metody. Nawet sekciarze zrzeszeni w bractwie Serafitów (zwani też Bliznami) są po prostu grupą, która straciła nadzieję i gotowa jest podążać za szaloną prorokinią, nakazującą im czynienie okrucieństw w imię wyższych racji. Wreszcie zarażeni (do których dołączają nowe, wyewoluowane typy wrogów) bardziej niż wcześniej pokazani są jako tragiczne ofiary straszliwego wydarzenia. Doprawdy, dawno nie było gry, która tak mocno stawiałaby akcent na wyrobienie sobie przez gracza własnej opinii o wydarzeniach.
A sama rozgrywka? Cóż, jest lepiej niż w jedynce. „The Last of Us: Part 2” stała się teraz nie tyle przygodową grą akcji z elementami skradania, co grą taktyczną. Mając do dyspozycji szereg możliwości ofensywnych i defensywnych (broń palna, bomby ogłuszające, domowe miny zbliżeniowe, czy nawet… butelki i cegły) nie musimy koniecznie walczyć z przeciwnikami. Gra chyba tylko dwa razy nakazuje nam realną walkę, częściej oferuje możliwość uniknięcia starcia. Te jednak są brutalne, krwawe, bezwzględne i naturalistyczne – zaiste, przemoc w gamingu jeszcze nigdy nie była tak realna i straszna. Każdy przeciwnik walczy o życie, dosłownie, do ostatniego tchu, zaś animacje walk są naturalistyczne i bezwzględne. Zdecydowanie jest to gra dla odbiorców pełnoletnich a i wiele dorosłych osób może nie znieść tego poziomu przemocy. Jednak gra nie pławi się w okrucieństwie. Twórcy pokazują nam konsekwencje naszych działań. Decyzja o podjęciu walki wreszcie nie pozostaje czymś co nie ma konsekwencji – musimy stanąć twarzą w twarz ze śmiercią i cierpieniem tych, z którymi walczymy.
Mistrzostwo osiągnięto też w warstwie graficznej. Chyba tylko „Red Dead Redemption 2” oferowało ten poziom graficznej imersji. Postacie poruszają się, gestykulują i wyglądają niczym aktorzy kinowi. Dodatkowo twórcy zadbali o takie detale jak drżenie rąk bohaterów podczas starć, przyspieszone oddechy, czy wyraźne ślady straszliwych ran. Wszystko to jest graficznie dopracowane w sposób, którego jeszcze w gamingu nie widzieliśmy. Ukoronowaniem jest dźwięk. Muzyka to absolutne mistrzostwo – w scenach spokoju jest charakterystycznie spokojna i liryczna, zaś momenty napięcia to chwile kiedy słyszymy nerwowe odgłosy. Występy lektorów (grałem w wersję oryginalną) to oscarowy popis tego co można zrobić z postacią dobrym występem głosowym. Ci bohaterowie żyjąc właśnie dzięki wcielającym się w nich aktorom. Nie inaczej jest z dźwiękiem otoczenia, tłami, ambientem, wreszcie odgłosami walki. Doprawdy – „The Last of Us: Part 2” jest chyba pierwszą grą w której dosłownie słyszymy nie tyle ostatni dech, co agonalny świst dobywający się z gardła przeciwnika, którego właśnie zabiliśmy. Trudno opisać emocje towarzyszące tak strasznemu ale zarazem doskonale przygotowanemu doświadczeniu.
Czy znaczy to, że „The Last of Us: Part 2” jest najlepszą grą generacji? Bez wątpienia znajduje się w czołówce tytułów do tego miana. U mnie zajmuje stosunkowo wysoką lokatę, ustępując tylko „Red Dead Redemption 2”. Gra jest niesamowitym osiągnięciem, tak artystycznym jak i technologicznym. Trudno nie docenić wysiłku twórców w przytoczenie tej historii, jednak warto zaznaczyć, że nie jest to opowieść dla każdego. Sporo tu mroku, cierpienia, okrucieństwo. Sporo też dobra, poświęcenia i szlachetności. Jeśli nadal trwa spór o to czy gry mogą być nośnikiem kultury i dziełem sztuki, to myślę, że „The Last of Us: Part 2” nareszcie go rozstrzyga.
Za możliwość przetestowania gry dziękuję wydawcy – Sony Interactive Entertainment Polska
The Last of Us: Part 2
producent: Naughty Dog
wydawca: Sony Interactive Entertainment
wydawca PL: Sony Interactive Entertainment Polska
Gra dostępna tylko na konsoli Sony Playstation 4