Rafał Dębski jest jednym z najlepszych i najpopularniejszych polskich pisarzy fantastycznych. Niedawno premierę miała jego najnowsza powieść - "Łuna za Mgłą" a wcześniej - "Żar Tajemnicy" będący częścią cyklu Rubieże Imperium. O Science Fiction, kondycji polskiej fantastyki i wymaganiach czytelników mówi w wywiadzie dla tygodnika "ABC".
Arkady Saulski: Gdy ostatni raz rozmawialiśmy, zanosiło się na renesans polskiej fantastyki naukowej. Teraz widzimy chyba pełen rozkwit, także za sprawą twojej powieści "Łuna za Mgłą" - ten trend się utrzyma? Dlaczego łakniemy takiej fantastyki?
Rafał Dębski: Lubię w tobie ten optymizm... Bo ja, szczerze mówiąc, nie widzę jakiegoś szczególnego rozkwitu. Jest na pewno lepiej, niż było jeszcze parę lat temu, kiedy fantasy zdominowała zupełnie rynek i pisanie fantastyki naukowej wydawało się mocno ryzykowne. Dlatego właśnie wówczas zacząłem pisać – poza innymi rzeczami – także hard SF… Bo ja z natury przekorny jestem i nie chadzam szerokimi, prostymi drogami. Sam siebie tym niezmiernie irytuję. No bo zgodnie z tendencjami powinienem teraz napisać coś o zombiakach. Ale nie napiszę, bo za dużo tego towaru rzucono na rynek, a ja jestem jak pan Zagłoba – nie lubię ścisku. Chociaż można na tym zarobić… Jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że trudno przeskoczyć serial „Walking Dead”, czy nawet „Z Nation”. Przy czym – żeby nie było nieporozumień – jestem zagorzałym fanem pierwszego z wymienionych i bardzo zadowolonym widzem drugiego. A wracając do tematu. Jeśli spojrzysz chociażby na recenzje rodzimej fantastyki zobaczysz, że pierwszeństwo ma nieodmiennie fantasy, a SF wiecznie pozostaje gdzieś z tyłu. W czasie, kiedy pojawia się czy to w sieci, czy na papierze dziesięć polecanek i recek przeznaczonych dla miłośników magii skrzyżowanej z mieczem albo wampirów czy innych takich stworów, może jedna traktuje o fantastyce naukowej. Abstrahuję już od kwestii, kto dziewięćdziesiąt procent z tych recenzji pisze i co są warte. Po prostu są i ktoś to jednakowoż czyta. Obawiam się – i może niektórych tym dotknę, ale właśnie chcę ich dotknąć do żywego – że od SF odstrasza czytelników właśnie przymiotnik „naukowa”. Nauka jest be, nauka jest passe, nauka jest dla głupich okularników, bo już nawet nie dla przypiętych do kompa nerdzików. Oczywiście, cały czas mówię o tej części czytelników, których chciałem dotknąć. Nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, jakobym uważał fantasy za podlejszy gatunek. O nie! Sam przecież od fantastyki rozumianej jako pewna szeroka formuła fantasy nie stronię. Niedawno ukazał się trzeci tom moich Wilkozakow. Ale to też jest literatura odwołująca się do nauki – konkretnie historii. Co ciekawe, jeśli już się jakimś cudem ukaże recenzja tej pozycji, jest przychylna, a nawet trafiam na entuzjastyczne. Jednak większość recenzentów i reckarzy (określenie, które pozwalam sobie zapożyczyć od Jarosława Grzędowicza) woli opowieści o badziewnych, pretensjonalnych i do bólu banalnych aniołach zstępujących z nieba albo wampirach wegetarianach. No i oczywiście o zombie. Ale to nie dla mnie. W tym miejscu powinienem westchnąć ciężko i zapłakać, ale sobie chyba daruję.
Skoro już wspomniałeś o ekspansji fantasy, to mniej więcej od premiery pierwszego filmu z cyklu "Władca Pierścieni" (2002 rok!) mieliśmy rzeczywiście bezwzględną dominację fantasy na rynku wydawniczym. Fantasy było wszędzie - w księgarniach, grach, w kinie, nawet w muzyce. Potem jeszcze przez chwilę ten gatunek zachowywał popularność przez dość marnej jakości serialową ekranizację prozy George'a R. R. Martina, jednak obecnie czytelnik chyba chce więcej science fiction. Co się stało, co się zmieniło?
Myślę, że nastąpiło pewne zmęczenie gatunkiem fantasy, ale tylko pewne i niewielkie. On zawsze będzie miał się dobrze, a w pewnych okresach znakomicie. Nie wierzę, że grozi mu podobna zapaść, jaka miała – i poniekąd wciąż ma - miejsce w przypadku SF. Do tego dochodzi jeszcze postapo różnego rodzaju, ze szczególnym uwzględnieniem wspomnianych już zombiaków… I tak sobie myślę, że może właśnie ten nurt miał paradoksalnie wpływ na reanimację science fiction. Bo w porządnym (podkreślam – porządnym!) postapo coś trzeba ludziom wyjaśnić, pojawiają się konkretne rozwiązania techniczne, ludzie posługują się zdobyczami znanymi naszej cywilizacji, a nawet jeśli wykorzystują magię, to naukowo wytłumaczalną, jak w cyklu Pawła Kornewa o Przygraniczu. Gdzieś ta „science” dzwoni w tle, nawet jeśli niewyraźnie. Ale czasem dzwoni bardzo mocno. W każdym razie cieszy mnie rosnąca popularność SF, nawet jeśli czytam w recenzjach, że w tej czy innej książce za dużo jest naukowości. Mam nadzieję, że trend będzie się umacniał.
Jesteś autorem cenionych powieści historycznych a także fantastyczno-historycznych. Teraz jednak, młodzi czytelnicy z którymi rozmawiam lepiej znają Rafała Dębskiego jako autora fantastyki naukowej - mamy wszak cykl "Rubieże Imperium", mamy teraz kontynuację opowieści o świecie "Światłocieni". Czy trwale chcesz pozostać w tym gatunku?
Nie zamierzam pozostawać w żadnym gatunku na stałe. Jak to zawsze podkreślam, zanudziłbym się na śmierć pisząc tylko o jednym. W związku z tym cierpi moja popularność i portfel, ale twórca powinien być autentyczny, nawet wówczas, jeśli zdarza mu się pisać „na zamówienie”. Dla jednego autora wolność twórcza to możliwość eksplorowania jednego uniwersum, dla innego tworzenie wielu różnorodnych rzeczywistości. Mam pecha należeć do tej drugiej grupy, obecnie pozostającej w mniejszości. Gdybym przypiął się do jednego świata, może zyskałbym poczytność, ale straciłbym świeżość i wiarygodność.
Niedawno Rosja ogłosiła gotowość stworzenia kopalni na Księżycu, ten sam pomysł mają Chiny, z kolei Luksemburg chce stać się potentatem wydobycia rud żelaza z asteroid. Mrzonki? A może wchodzimy w nową epokę kosmiczną? I jak rozwój nauki może wpłynąć fantastykę naukową?
Jak ruscy otworzą kopalnię na Księżycu, może uwierzę. A może i nie, bo nie takie mistyfikacje mają na koncie. To przecież kraj pozostający w koszmarnej zapaści gospodarczej. Na dodatek ich narodowe przedsiębiorstwo, „Firma Rosja”, czyli Gazprom zaliczyło potworny spadek wartości w ciągu dosłownie roku. Siedmiokrotny spadek, jeśli się nie mylę. Putin wdał się w awanturę z Urainą, potem z Syrią i Turcji. W ogóle się ciska jak nadpobudliwa wesz na grzebieniu, a czyni to, żeby tylko zachować tron. Z kolei tron zachowa, jeśli pokaże siłę. W plemionach afrykańskich, na przykład u Zulusów, wódz pozostawał przy władzy dopóty, dopóki był doskonały. Wystarczyło, żeby wypadł mu ząb, żeby odniósł szpecącą ranę, żeby poważnie zachorował, a zastępowano go sprawniejszym pretendentem, oczywiście poprzednika wysyłając na zasłużony odpoczynek w towarzystwie duchów przodków. W Rosji jest podobnie, dlatego robi się z Putina supermacho, siłacza, charyzmatycznego przywódcę, przed którym tygrys obraca się na grzbiet i wystawia brzuch do miziania, a do tego myśliciela na miarę filozofa Sofronowa (kto oglądał „Alternatywy 4”, ten na pewno pamięta zafascynowanie ciecia Anioła tymże uczonym). Dla normalnego człowieka, wychowanego w tradycji zachodniego chrześcijaństwa to zwyczajnie żałosne, bo nawet już nie śmieszne. Podkreślam – dla normalnego człowieka, bo oszołomy i słabeusze mogą się oczywiście fascynować taką dmuchaną lalą, jak Putin (Panie Korwin-Mikke, to również do Pana!). Słowa „lala” użyłem celowo i z pełnym rozmysłem. „Dmuchana” też... I co? Ten pogrążony w recesji kraj, zarządzany przez człowieka, który jeśli gdzieś wejdzie to jakby ktoś wyszedł, chce dokonać ekspansji na Księżyc? Czym? Siłami mas pracujących miast wsi i osad oraz pozostałej ludności zamieszkałej między miastami, wsiami i osadami? Wiem, że carowi Wszechrusi nie pozostaje nic innego, jak ucieczka do przodu, ale ile jeszcze będzie uciekał? Do śmierci? Pewnie tak, bo w Rosji śmierć nie przychodzi sama z siebie, lecz zjawia się na zamówienie. Wystarczy przypomnieć sobie losy kilku carów. Prędzej Chinom uda się rozpocząć zagospodarowywanie Księżyca, ale też mi się nie chce w to wierzyć. Hossa gospodarcza Państwa Środka przeminęła, a przegrzanie gospodarki pozostawiło potworne dziury. Silnik nie wytrzymuje, zupełnie jak w bolidzie Formuły 1, tyle że tam się wymienia jednostkę napędową, a w Chinach nie. Najlepszym dowodem na pewną recesję są miasta-widma, w których już nikt nie mieszka, chociaż miały się prężnie rozwijać, a ekskluzywne lokale niszczeją. Poza tym, Chiny znajdują się na dziwacznej ścieżce rozwoju społecznego, stoją w swoistym, typowo azjatyckim rozkroku między komunizmem a kapitalizmem. Dlaczego typowo azjatyckim? Bo ani socjalizm, ani kapitalizm nigdy nie mają tam ludzkiej twarzy. Nie wkładają nawet maski taką twarz udającej. Uważam, że kiedy już przyjdzie co do czego, pierwsi zaczną eksploatować księżycowe złoża Amerykanie. Tradycyjnie wyprzedzą peleton i zameldują się na mecie jako zwycięzcy.
Na sam koniec - czy dostrzegasz zagrożenia zarysowane w dawnej science fiction, które być może właśnie na naszych oczach się materializują? Czy pesymistyczne wizje, choćby Raya Bradbury'ego sprawdziły się?
Nie osiągnęliśmy może tak dalekiego stadium degrengolady, jaką wspomniany pisarz przedstawił w „451 stopniach Fahrenheita”, bo nie pali się na razie wszystkich książek. Jednak, patrząc z drugiej strony, bywa nawet gorzej, bo pali się myśli. A właściwie kastruje umysły, i to skutecznie, bez fizycznego przymusu. „Musisz myśleć tak, jak my, bo inaczej zostaniesz wykluczony z nurtu postępu, a zapisany do ciemnogrodu”. I ludzie myślą tak, jak postępowcy nakazują, dziwiąc się później, że nazywa się ich – dość zresztą łagodnie i sympatycznie – lemingami. Myślą dokładnie tak, jak postępowa siła każe dlatego, że chcą, a nie muszą. To najgorszy rodzaj zniewolenia. Tutaj nie do przecenienia jest rola mediów, ale to już temat na osobną rozmowę. Inwigilację także mamy poniekąd większą, niż w dziele Bradbury’ego. Tam nie było komputerów podłączonych do Sieci. Wiesz przecież, do czego służy twoja przeglądarka internetowa, prawda? Do dwóch zasadniczych celów. Mniej ważny to ten, że możesz poznawać zasoby Internetu. Ważniejsze, że dzięki korzystaniu z przeglądarki, można dokładnie poznać zasoby twojego komputera i śledzić twoje ruchy. I przecież to nie jest paranoja ani wizja artystyczna. To fakt, o którymi powszechnie się mówi. Mamy już właściwie myślozbrodnię, jak w „Roku 1984”. Przecież wiadomo, że jeśli deklarujesz się jako człowiek o poglądach konserwatywnych, z miejsca jesteś podejrzany ideologicznie. Samym swoim światopoglądem sprzeciwiasz się postępowi, zasługujesz na społeczne potępienie. Na razie jeszcze za to nie zamykają do więzienia, ale kto wie, co przyniesie socjalistyczna unijnoeuropejska przyszłość? Warto pamiętać, że już jada się przepisowe banany, że nakłada się embargo na tradycyjną produkcję wędlin, ustala się, że marchewka to owoc, a nieszczęsny ślimak został rybą śródlądową. Drobiazgi? Pewnie, że drobiazgi, ale małymi kroczkami zdążamy do totalitaryzmu na niesłychaną skalę. Komuniści stosowali zasady uboju rodem z rzeźni, eurokraci wolą gotować żabę powoli. Już w tej chwili nikogo nie dziwi, że duży kraj europejski jest stawiany w kącie w roli niesfornego gówniarza, któremu należy pogrozić palcem, a jeśli to nie poskutkuje, każe mu się klęczeć na grochu. Chłosta też gdzieś tam w perspektywie sobie majaczy. A jednocześnie ci sami eurokraci przymykają oczy na wielomiliardowe przekręty kasty wybranych, nie zamierzają rozliczać tak naprawdę nawet rządu Grecji, bo Grecy okazali się grzeczni i wybrali rząd o jedynie słusznej proweniencji. Gdybym poczytał o czymś takim ze dwadzieścia pięć lat temu, a nawet dwadzieścia czy piętnaście, uznałbym wizję za całkiem interesującą, chociaż mało prawdopodobną. I ludzie to wszystko łykają! A to znaczy, że łykną wszystko, bo większość chce być postrzegana jako płynąca z nurtem. Dlatego bezrefleksyjnie będzie jeść przepisowe banany i spożywać jedynie dopuszczoną przez normy UE żywność, nawet jeśli zawiera rzeczy, których jeszcze nie umieszczono na tablicy Mendelejewa… Instynkt stadny bywa najczęściej silniejszy od instynktu samozachowawczego. Zresztą, a propos jedzenia, nie należy zbytnio się przyglądać temu, co spożywamy w duchu obecnych uregulowań. Bo się człowiekowi jeszcze odbije „Zieloną pożywką”... Spełniają się też wizje Lema, ostatnio szczególnie te dotyczące rozwoju światowego terroryzmu. Kiedyś czytało się jego pomysły z uśmiechem, ale to, co się dookoła dzieje jako żywo je uśmiech ten ściera. Wszak w tej chwili to właśnie terroryści rządzą światem, jak by na to nie patrzeć. To pod nich dostosowuje się prawa, to z nimi liczą się wszystkie mocarstwa. Zarzuty w stosunku do organizacji Światowych Dni Młodzieży to głównie kwestie bezpieczeństwa. I to nie terroryści są winni, że istnieje realne zagrożenie, ale ludzie odpowiedzialni za przebieg imprezy, którzy nie są w stanie zapewnić ponad dwu milionom spodziewanych gości pełnej ochrony. Nikt na świecie nie jest, ale to nieważne. Ciekawe podejście, prawda? Głupie, można śmiało powiedzieć. A jednak ludzie powtarzają argumenty, że Kościół nie umie zapewnić bezpieczeństwa i niewielu zastanawia się, kto tak naprawdę jest temu winien. Tak, uważam, że na naszych oczach spełniają się katastroficzne wizje autorów SF. Może nie dokładnie takie, jakie snuli, ale bywa też zaskakująco blisko. A ja bym wolał, żeby urzeczywistniały się marzenia o rozwoju ludzkiej cywilizacji kosmicznej Clarke’a, Sniegowa, wspomnianego Lema czy Hume’a (scenarzysty „Zakazanej planety”). Wolałbym, żebyśmy dążyli do świata, w którym wprawdzie zdarzają się nieszczęścia, ale świata stawiającego na rozwój nauki, myśli i ducha, nie zaś opartego na obrzydliwych socjotechnikach. Tylko że ja mogę sobie woleć...
Rozmawiał Arkady Saulski.