Wznowienie „Cromwella Stone’a” Andreasa to nie lada gratka dla miłośników powieści graficznych. Starsi czytelnicy edukowani w sztuce komiksowej raczej na „Komiksie-Fantastyce” niż na Marvelu i DC Comics autora kojarzyć mogą z serią „Rork” – ukazywała się ona na przełomie lat 80/90 i na tle Thorgala, Yansa i Funky’ego Kovala wydawała się okrutnie udziwnioną pozycją, a typowo francuskie podejście do przewagi formy nad treścią mogło irytować. Dziś ani „Rork” ani „Cromwell Stone” nie robią takiego wrażenia – bez przesady, są tytuły o wiele bardziej udziwnione, na których tle twórczość Andreasa jest wręcz konserwatywna i zachowawcza.
Andreas (pełne nazwisko Andreas Martens) to Niemiec z pochodzenia, który od lat siedemdziesiątych mieszka w Belgii i skutecznie podbija rynek frankofońskiego komiksu. Styl Andreasa to świetny przykład połączenia dwóch filozofii artystycznych – z jednej strony ekspresja indywidualnego stylu, surrealizm i totalna samowolka, z drugiej – pedanteria, wierność anatomii, niesamowicie odrobione detale co do jednego listka, źdźbła trawy i kropli deszczu. Mamy w komiksie niesamowite gry światłocieniem, co świetnie widać w tym artystycznie niepokolorowanym komiksie. Patronują temu dziwne, escherowskie geometrie, oparte na dwuznacznościach przestrzeni (w którą stronę biegną te schody?), co idealnie współgra z uniwersum, w którym czasoprzestrzeń wywija rozmaite harce. Mało? Dodajmy do tego art deco, niemiecki ekspresjonizm, gotyckie katedry, cmentarzyska wraków, wiktoriańskie komnaty, szkockie krajobrazy – nad kadrami „Cromwella Stone’a” można niemal medytować. Z jednej strony – być może wpływ niemieckich genów i „konserwatywnej” Akademii Saint Gilles, z drugiej – frankofońskiego rynku i brukselskiej Akademii św. Łukasza, gdzie kładziono nacisk na ekspresję indywidualizmu.
Na fabuły Andreasa komiksiarze trochę marudzą – trochę słusznie, trochę niesłusznie. Lektura całości „Cromwella Stone’a” rzuca jednak trochę światła na uniwersum i pozwala dowiedzieć się, przynajmniej w pewnym stopniu, o co tu chodzi. Stopniowo rysuje się przed nami intryga o ogromnej skali, zahaczająca o jakąś kosmiczną mitologię, pełną bogów czy obcych z kosmosu i gigantycznych monstrów. Pełno tu pomysłów racjonalizujących metafizykę na fantastyczną modłę, rodem z horroru i SF (teofeny się kłaniają). Fabuła czasem bez zapowiedzi skręca w oniryzm czy surrealistyczne wizje, bramy i klucze do innych wymiarów i światów. A tu i ówdzie plączą się rozmaite lewiatany wielkości Himalajów albo dwóch stron komiksu. Takie uniwersum spokojnie mieści się w konwencji weird fiction.
„Cromwell Stone” to także hołd dla H. P. Lovecrafta. Można Lovecrafta nie lubić, ale nie wypada nie znać. Trochę historia przypomina znaną starym graczom komputerowym serię „Alone in the Dark” (też inspirowaną tym autorem) – taka sama niepojęta groza Bóg wie skąd czai się za rogiem, i lepiej, żeby ludzie nie znaleźli się w orbicie jej zainteresowań. I w grze, i w komiksie grozę buduje się przez szalone kąty kamery.
Rozumiem tych, którzy takim „weirdem” gardzą, miks horroru ze specyficznym science fiction pod znakiem tajemnicy nie jest ofertą dla każdego. Nie ma co jednak doszukiwać się manifestów gnostycyzmu czy wiary w Wielkiego Cthulhu czy co tam jeszcze. Można się czepiać zasad tego dość ponurego uniwersum stworzonego przez jakiegoś demiurga, ale to powieść graficzna i gra wyobraźni, nie traktat teologiczny.
Nawet jeśli dołują nas ponure, melancholijne uniwersa, nawet jeśli irytujemy się na udziwnioną fabułę, to i wtedy przyznamy, nawet bez specjalnej znajomości komiksowej sztuki, że graficznie album robi powalające wrażenie. Karkołomne, ciasne kadry, zaskakujące geometrie tak rozmieszczenia kadrów, jak i ich zawartości. Niemniej Andreas nie jest dobry tylko w takich zabawach geometrią i złudzeniami optycznymi, do których materia komiksowej sztuki jest wręcz stworzona – postacie są żywe aż nadto, uchwycone w ekspresyjnych ruchach i z bogatą mimiką. Kiedy już Andreas pokusi się o szerokie, panoramiczne kadry, tętnią one życiem i zachwycają niesamowitą detalicznością. Aż trudno uwierzyć, że te wszystkie kreski – np. na kadrach przedstawiających ulewę – zostały narysowane ręcznie, nie tylko bez komputera, ale i bez linijki.
„Cromwell Stone” to bardzo artystyczna wizja, stojąca na antypodach amerykańskiego komiksu suberbohaterskiego. Jeśli ktoś szuka reprezentatywnej próbki komiksu Andreasa, a nie chce zbierać kilkunastu zeszytów, ponieważ inne serie tegoż autora, np. „Koziorożec” czy „Arq” rozrosły się do kilkunastu tomów – wtedy kompletna historia Cromwella Stone’a, czyli trzy zeszyty w jednym albumie, jest najlepszą opcją. Komiks powstawał na przestrzeni dwudziestu lat (1982-2004) – widoczna jest pewna ewolucja, choć nie radykalna, ostatnia część wizualnie nabrała większego oddechu – więcej tu przestrzeni i szkockich krajobrazów, mniej ciasnych kadrów, jakby Andreas przekonał się, że nastrój można budować nie tylko przez karkołomne zabawy kadrami.
Andreas, Cromwell Stone (wyd. II). Tłumaczenie Maria Mosiewicz. Egmont 2016.
5/6
Sławomir Grabowski