Każda kampania w Polsce budzi falę narzekań, że miałka. Tym razem narzekano zwłaszcza na to, że kandydaci rozmawiali o kwestiach nienależących do kompetencji prezydenta.
U nas jedna kampania przelewa się w drugą. Trudno się dziwić partiom, że wykorzystują tę prezydencką do promowania swojego programu w obliczu zaczynającej się zaraz potem kampanii parlamentarnej. O ile kandydat PiS Andrzej Duda nadał temu postać krytyki urzędującego prezydenta za małą aktywność, o tyle broniący pozycji obozu rządowego Bronisław Komorowski próbował nadrobić ostatnie pięć lat, mnożąc projekty, o których wcześniej nie myślał, choćby pakiet broniący praw podatnika.
Pojawiły się narzekania na brutalność kampanii, najczęściej z grona obrońców obecnego prezydenta zmęczonego zakłócaniem jego podróży. Warto jednak przypomnieć, że mamy do czynienia z warunkami niesymetrii. Nie tylko media komercyjne, ale i publiczne stały się elementem maszynerii Komorowskiego. Do kampanii zmobilizowano także struktury państwa. Nie tylko sięgnięto po takie tematy jak rzekoma afera SKOK-ów, ale skłoniono KNF, a potem prokuraturę, do decyzji, choć historia znana była od miesięcy. Podobną naturę miały przecieki smoleńskich stenogramów z prokuratury wojskowej czy skazanie akurat teraz byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego przez sąd.
Skądinąd spory między Dudą i Komorowskim wpisały się w trwającą od lat debatę, czy warto być zadowolonym z kierunku transformacji. To spór istotny, nawet jeśli prowadzony zbyt grubą kreską, a w tych wyborach niebudzący tak wielkich emocji jak kiedyś. Uzupełniono go wojną na wizerunki. Duda próbował z powodzeniem zbić wysoką popularność Komorowskiego, kreując się na dynamicznego młodzieńca. Komorowski nadganiał, korzystając z okazji premiujących go jako głowę państwa.
Kampanie głównych pretendentów miały słabości. Obecny lokator pałacu był na początku zbyt przekonany o swojej przewadze, a sztab Dudy, grający przede wszystkim o drugą turę, zanadto zawierzył formule forsownych, ale odcinających od mediów centralnych podróży do każdego powiatu. Zyskali inni. Nie kandydaci sejmowych partii: zanadto różna od elektoratu SLD Magdalena Ogórek i gładki, mało pomysłowy Adam Jarubas z PSL. W cenie okazała się kontestacja o barwach prawicowych. Janusz Korwin-Mikke upominał się, jak zawsze ekscentrycznie, o wolność ekonomiczną. Największy czarny koń, Paweł Kukiz, zwalczał system polityczny receptą wyborów większościowych.
Zwłaszcza sukces Kukiza to coś więcej niż wejście w szczelinę wytworzoną przez błędy głównych formacji. To sygnał niezadowolenia z obecnych partii. Mniej z ich programów, bardziej stylu działania i modelu wpływania na państwo.