- Gdy wyniki były już znane, otoczenie prezydenta postanowiło zacząć udawać, że głowa państwa zawsze wspierała obywatelskie inicjatywy - pisze w nowym wydaniu Tygodnika "ABC" Łukasz Warzecha.
Niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny wynik wyborów prezydenckich, obóz władzy dostał nie żółtą kartkę, jak to taktownie ujmowali niektórzy komentatorzy, tylko potężnego kopniaka w goleń. A ten w ostateczności może się zmienić w kopniaka… wiadomo w co.
Spójrzmy: po pierwszej turze (wciąż na podstawie wyników exit polls) urzędujący prezydent, za którym stoją ogromne pieniądze, znaczna część mediów i potężna maszyna partyjna, nie tylko zostaje przegoniony przez kandydata opozycji, ale niemalże po piętach depcze mu wkurzony muzyk rockowy bez partyjnych struktur i bez grosza z publicznej kasy. Jeżeli to nie jest totalna klęska, to nie wiem, co by nią miało być. I to nawet, gdyby Bronisław Komorowski ostatecznie miał te wybory wygrać. Po tym, co się wydarzyło, siedziałby w Pałacu Prezydenckim jako polityczny zombie, zajmując się głównie przysypianiem podczas uroczystości.
W tych wyborach szczególną nadzieję budzi to, że obóz władzy został ukarany za swoją niebywałą pychę. Za przekonanie, że nic nie musi robić, bo samo mu rośnie, a Bronisław Komorowski może jedynie pomachać łaskawie z balkonu raz, no, może dwa razy do wdzięcznego ludu i za samo to zbierze 70 proc. głosów już w pierwszej turze.
Gdy wyniki pierwszego głosowania były już znane, otoczenie prezydenta w skrajnej panice postanowiło zacząć udawać, że głowa państwa tak naprawdę zawsze wspierała obywatelskie inicjatywy i wielbiła JOW-y. To zabieg tak prymitywny, że mógłby się na niego nabrać tylko ktoś arcynaiwny. Ale też pokazujący, jak wyjałowiona jest grupa trzymająca władzę oraz – co jeszcze ważniejsze – jak bardzo oderwana jest od rzeczywistości i za jakich idiotów ma wyborców. Miejmy nadzieję, że i za to zostanie surowo ukarana.