Nigdy nie uderzyłam dziecka. Pedagogikę „wybieramy pasek, którym wymierzymy karę”, mieliśmy pożegnaną wraz z rozwodem – wyznaje Ewa Minge. Tylko w „ABC” publikujemy fragmenty książki, w której projektantka mody opisuje, jak brutalny był dla niej los. I jakie piekło zgotował jej były mąż.
Po rozwodzie długo mieszkaliśmy w wynajętym domu, bo w zasadzie to z dnia na dzień staliśmy się bezdomni. Obietnice złożone honorowo przy podziale majątku, kiedy wykupywałam naszą wolność, przestały w jednej chwili obowiązywać. Ojciec chłopców swój udział ograniczył do alimentów w wysokości dwustu złotych. Nigdy nie wysłał im nawet czekolady na święta czy urodziny. Nie poczuwał się do obowiązku podjęcia próby odbudowania czy może raczej zbudowania na nowo relacji z nimi – wyznaje projektantka. Oto fragmenty autobiografii Ewy Minge.
Poznaliśmy się na urodzinach mojej koleżanki. Miał gitarę i śpiewał romantyczne szanty. Przedstawił się jako osoba wierząca. Pomyślałam, że z takim człowiekiem uda się być na zawsze. Był nawigatorem, wyruszył w morze. Przysyłał listy o tęsknocie. Pisał pięknie. Odpisywałam podobnie. Kiedy mi się oświadczał, znaliśmy się głównie z listów. W dniu ślubu byłam właściwie dzieckiem. Miałam dwadzieścia trzy lata.
Planowane. Pośpiesznie. Bez jakiejś specjalnej mojej chcicy, ale po chrześcijańsku z woli męża. Jako kobieta wychowana w szacunku do mężczyzny, nie mylić poddaństwie, przystałam bez dyskusji na pomysł „potomstwo”. Właściwie nie miałam nic ciekawego w planach. Po ślubie wylądowałam na wsi, prokreacja jawiła mi się więc, obok malowania batików i studiowania historii sztuki, jako coś dość ciekawego. Plan powiódł się natychmiast.
Do szpitala na poród zawiozłam się sama starym golfem kupionym za ślubny prezent od babci Irenki. Starałam się nie obciążać rodziców swoimi sprawami, z wcześniejszym porodem włącznie. Mój pierworodny syn miał kilka miesięcy, kiedy po raz pierwszy zobaczył ojca.
Brzuch drugi, także planowany, był już zidentyfikowanym obiektem. Utopiona w milionach obowiązków nie miałam szans na przeżywanie i pieszczenie się ze sobą. Rozumiałam już za to sens głaskania i rozmów z brzuchem. Miałam nadzieję, że mówię tym razem do warkoczyków. Przyjaciel lekarz podsumował tę wizualizację krótko: „Przestań się łudzić, bo takie jak ty dziewczynek nie rodzą”. Takie oznaczało silne, samodzielne. Podczas obu ciąż byłam sama, mąż pracował na morzu. Do pierwszego porodu pojechałam sama. Na drugi zawiózł mnie mąż, który wrócił na samo rozwiązanie. Przytuliłam drugiego syna. Zawsze chciałam mieć troje dzieci.
Chcesz przeczytać więcej o barwnej historii życia Ewy Minge? Sięgnij po najnowsze wydanie Magazynu w Tygodniku "ABC"!