Choć od czasów gdy Mirosław Hermaszewski udał się w przestrzeń kosmiczną minęło już sporo lat Polacy wcale nie porzucili gwiezdnych ambicji. Teraz kolejny Polak, z sukcesem, udał się w kosmos
Udał się, choć zrobił to w przestrzeni literackiej. Rafał Dębski – doświadczony i popularny autor literatury fantastycznej wdarł się w tym roku w przestrzeń międzygwiezdną znakomitą powieścią „Kraniec Nadziei”. I nie zamierza odpoczywać.
Dębskiego świetnie kojarzą miłośnicy dobrej fantastyki – to on w ubiegłej dekadzie zaprezentował książki historyczno-fantastyczne odwołujące się duchem do dokonań Karola Bunscha, zaś w sferę Science Fiction wchodził na niwie opowiadań. Co więcej – w 2010 roku opublikował znakomitą powieść „Zoroaster. Gwiazdy Umierają w Milczeniu” w której postawił czytelnika przed skomplikowaną zagadką kryminalną na gwiezdnej stacji. Już wtedy czuć było, iż kosmos wyjątkowo pociąga autora – „Zoroaster” fascynował tajemnicą i niepokoił obcością wszechświata, zaś Dębski na niwie literackiej dokonał tego co później zrealizował znakomitym „Interstellar” Christopher Nolan w kinie.
W tym roku Dębski opublikował zaś „Kraniec Nadziei” – powieść Science Fiction odwołującą się do klasyki gatunku z jednej strony, a z drugiej – bardzo współczesną w formie i co więcej: prezentującą niezwykle realistyczny z naukowego punktu widzenia obraz wszechświata. Epopeja o gwiezdnym konflikcie między Republiką (będącą w pewnym sensie potomkinią potęg anglosaskich) a Cesarstwem (wyrosłym ze wspaniałych, morskich tradycji złotego wieku Hiszpanii) będzie liczyć trzy tomy. Drugi – „Żar Tajemnicy” ukaże się na rynku już wkrótce, a my postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i zapytać autora o jego gwiezdne fascynacje.
Arkady Saulski: Dlaczego my Polacy, mający przecież tradycje Lema i Zajdla, tak niechętnie sięgamy po wielką, kosmiczną Science Fiction?
Rafał Dębski: Twarde Science Fiction jest po prostu cokolwiek niebezpieczne, zarówno dla twórcy, jak i odbiorcy. Sprawą pierwszoplanową jest tutaj wiedza, albo szerzej rzecz ujmując – aparat poznawczy jako taki. Wielu autorów ma naprawdę spore umiejętności warsztatowe i talent, jednak czym innym jest stworzenie wzruszającej i rwącej serce opowieści o ułanie i pięknej Kasi, a czym innym porywający, a przy tym dokładny merytorycznie opis bitwy, w której rzeczony ułan bierze udział. W pierwszym przypadku trzeba wiedzieć, że jest ułan, Kasia i miłość, w drugim należy znać zasady taktyki, manewry stosowane na polu walki w danym okresie historycznym, mieć pojęcie o fechtunku i strzelaniu, nawet o konnej jeździe. A jeśli opisuje się historyczne starcie zbrojne, należałoby również wiedzieć, jak się skończyło... To samo dotyczy fantastyki. Stworzyć znakomitą opowieść fantasy to oczywiście sztuka, bo trzeba dbać o spójność uniwersum, unikać wielu pułapek fabularnych i merytorycznych. Ale pisanie porządnego hard SF wiąże się z koniecznością zapoznania się nie tylko z najnowszymi odkryciami nauki i techniki, lecz także ekstrapolowania tej wiedzy, zabawiania się w futurologa. Lecz to tylko czubek góry lodowej. O tym, ile trzeba wiedzieć i ile doczytywać w trakcie pracy wie tylko ten, kto twarde SF pisze. A przy tym należy również zadbać o to, by nie zanudzić czytelnika niepotrzebnymi szczegółami.
To rzeczywiście takie trudne dla autora?
I tu zaczynają się prawdziwe schody. Bo o ile Arthur C. Clarke, Robert Heinlein, Frederik Pohl, Carl Sagan i inni wielcy pisarze sprzed kilkudziesięciu lat mogli pisać licząc na podstawową przynajmniej wiedzę czytelnika, o tyle w chwili obecnej edukacja ogólna, wiedza o świecie, a szczególnie dotycząca fizyki i astronomii wołają zwyczajnie o pomstę do nieba. Zainteresowanie nauką jest o wiele mniejsze niż kiedyś i nie jest to z mojej strony jojczenie i mirmiłowanie. Wystarczy spojrzeć na serwisy wiadomości – kangur w butelce jest ważniejszym newsem, niż zdjęcia z Plutona. Kanały informacyjne podają informacje na temat niesamowitego przecież zdarzenia jakby była to jakaś tam zwyczajna misja Miss Uniwersum do kolejnej afrykańskiej wioski. Z przeproszeniem – cycki Angeliny Jolie wywołały większe zainteresowanie mediów. Podobnie zresztą rzecz się ma z kanałami „naukowymi” platformy „Discovery”. Dawniej były tam głównie programy związane z nauką, dzisiaj oferuje się widzowi aukcje, motoryzację, jakieś surwiwale, z rzadka przeplatając tę papkę powtórkami ambitniejszych produkcji.
Czytelnik nie ma szans posiąść niezbędną wiedzę.
Czytelnik nie ma po prostu większych szans robić się mądrzejszy, jeśli sam nie przysiądzie i nie zajmie się wiedzą. Nawet inteligentni ludzie nie mają w dzisiejszych czasach pojęcia o podstawach nauk ścisłych, a przede wszystkim bardzo często nie wykazują chęci, aby podejmować wysiłek. Bo po co, skoro wszystko, co potrzebne dostają w tiwi i necie? Dlatego pisząc muszę uważać, żeby nie podawać zbyt wielu naukowych szczegółów, a po recenzjach moich książek dochodzę do wniosku, że najlepiej bym zrobił, gdybym w science fiction w ogóle zrezygnował z członu „science”... Dla starych mistrzów gatunku rzecz nie do pomyślenia.
Pana "Zoroaster" czy "Kraniec Nadziei" i teraz "Żar Tajemnicy" przełamują jednak ten trend.
Spotkałem się niejednokrotnie z narzekaniami, że nie ma typowych powieści SF, że króluje fantasy. Jednak kiedy pojawia się pozycja fantastycznonaukowa, sami narzekający zwyczajnie jej nie czytają. No i mamy też pewne sprzężenie zwrotne na linii pisarz-czytelnik. Otóż na rynek literacki wchodzą twórcy, którzy zostali zmasakrowani i zaprogramowani przez coraz głupszy system edukacji i zwyczajnie nie są w stanie tworzyć opowieści w klimatach wymagających gruntownej wiedzy. Podkreślam – wiedzy ogólnej, a nie tylko pochodzącej z wąskiego poletka.
Pisanie tego rodzaju Science Fiction wymaga jednak potężnych badań, poszukiwań.
Obecnie młodzi ludzie, nawet po studiach, w przeważającej większości nie umieją nawet korzystać z materiałów źródłowych, a wyszukiwanie informacji ogranicza się zasadniczo do Wikipedii, i to pod warunkiem, że odpowiednie hasło pojawi się na pierwszym lub drugim miejscu w wynikach, bo inaczej się nie liczy. O poszukiwaniu w materiałach papierowych nawet nie wspominam.
To bardzo smutny obraz, wręcz przerażający.
Przerażające? Tak – dla mnie jest to przerażające. I trudno wymagać od pisarzy, żeby gremialnie rzucali się na coś, co nie przyniesie ani sławy, ani zysku. Naprawdę lepiej zasunąć czytelnikowi jakąś opowiastkę o magicznym rycerzu, zakochanym bez wzajemności w smoczycy. Albo może zakochanym w smoku, bo to nawet jest bardziej gender, trendy, jazzy i tak dalej. Na koniec pozytywna refleksja – mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej, książki pozostające w obszarze hard SF jakoś się jednak sprzedają, chociaż na pewno zainteresowanie nimi jest o wiele mniejsze niż kiedyś. Może gatunek po prostu się przeżył? Lecz byłaby to wielka szkoda, bo dla takiego czytelniczego trylobita, jak ja, właśnie prawdziwe, twarde science fiction stanowi crème de la crème fantastyki.
Rozmawiał Arkady Saulski.